Satyra na niektórych prezesów dobroczynnego biznesu

Wiersz 13-zgłoskowy, którego pierwsze litery wersów składają się na "Bessa prezessa Liczkasa wiecznotrwałego", co samo w sobie jest pionowym wersem 13-zgłoskowym, rymującym się z wersem ostatnim poziomym, wiszącym na końcu.

Biednego dobrodzieja znów ktoś krytykuje.
Ewidentna złośliwość - prezes tak to czuje.
Się z siebie daje wszystko, a niewdzięczność czarna,
się świat im chce ulepszać - ech, hołota marna...
A kto z tych krytykantów, wie jak pisać projekt?
Potem jak się trza szarpać, żeby wyjść na swoje,
rozliczyć wszystko w czasie i zarchiwizować,
etapów kilkanaście spiąć i podsumować?
Zęby zjadł na projektach, prezes już nie młody,
ekspertem stał się w trudnej sztuce lania wody,
sławnych ludzi zapraszać umie najwspanialej,
sukcesów swych nie zliczy, nie próbuje wcale,
a niech więc psy szczekają - karawan mknie dalej.
Lekko gna karawanów tysiąc środkiem drogi,
i co karawan wozi, pytać się nie godzi;
czasem kontrol - pobieżna, nie zajrzy do środka
z obawy co tam w głębi mogłaby napotkać.
Kreatywni prezesso, mocni jak espresso,
a jak ich dłużej słuchać - też się ręce trzęsso,
sympatykom ze śmiechu, innym z oburzenia,
a mówcy puchną skutkiem samouwielbienia.
Wielce biegły jest Liczkas w udawaniu Greka:
i najsprawniejszy i też, gdy trzeba - kaleka.
Elokwencją zabłyśnie, albo z irytacji
czupurną młodzież przegna - jak psa od kolacji.
Zliczyć ktoby potrafił prezessa przymioty?
Niewinny dla niewinnych, głupiec dla idioty,
odważny dla odważnie dążących do zguby,
takoż chudy dla chudych, a dla grubych - gruby.
Rzeczywistość mu nie raz życie przekręciło,
wiedział jednak on zawsze, gdzie źródełko biło;
a napiwszy się z niego solidnie - już syty
łaskawie dał po kropli innym ze swej świty.
Egoistą go zwać niech nikt się nie ośmieli:
gdyby znał równych sobie - po równo by dzielił.
On stoi w tłumie karłów jak samotne drzewo.

Rozwinięcie satyry

Dla jaśnie prezesów
jeszcze więcej sukcesów,
a dla nas w dziejów mroku
śmiechu w nowym roku.

Rym dość często kulawy, lecz życzenia - szczere!
Przypis: zaraz wejdziemy w czystej fikcji sferę.
przypis był dla węszących wszędzie dziury w całym
(jak świnki co po lesie węszą za truflami),
Ale wiemy, że takich przecież wśród nas nie ma
więc mogę już zaczynać ten prosty poemat.

Na miano Mickiewicza, ja przecież nie liczę,
(choć może jakie czasy, tacy Mickiewicze),
lecz przyjmij czytelniku część mojej radości,
którą muzy częstują swych przygodnych gości.

Wieszczu Adamie. Z "Pana Tadeusza" mało
pamiętam, jednak przecież coś w głowie zostało,
jak to, że wiele wolno, "jeśli popełniono
nie z zemsty głupiej, ale pro publico bono."

Wstęp.

Zadzwonił do mnie wczoraj mój dobry znajomy
Stach Śląski - człowiek jak ja - całkiem niewiadomy.
Z tym nazwiskiem się wiąże zabawna igraszka,
bo każdy "Stach ze śląska" mówi względem Staszka.

"Grzesiu, dobry kolego, powiedz no mi, który
podpadł tobie prezesso w tryby klawiatury,
żeś tak go obsmarował, że nie siada mucha,
niech więc poznam nazwisko tego, bracie, zucha."

Parsknąłem na to śmiechem i go pytam: "Staszek
wolisz mieć w łapie flachę, czy skrzyneczkę flaszek?"
"Co ty mi się tu pytasz - sprawa oczywista,
toż każdy zamiast flaszki woli cała kista."

"Jedziesz zimą pociągiem, nie grzeją w wagonie,
tak że wszystkim przymarzły już do siedzeń dłonie,
to powiedz, klniesz na wagon, czy obsługę składu?"
"No obsługę, wiadomo, Grzesiek nie zagaduj."

"To posłuchaj, tu w Polsce, mamy trzy sektory:
Pierwszy zły, drugi słaby, trzeci - trochę chory.
Pierwszy to są wszelakie urzędy państwowe:
chcą dużo, dają mało, nic w tym nie jest nowe;
drugi sektor kolego, to biznes prywatny:
Zarobisz? Jak chcesz wydaj, byle nie być stratny.
A trzeci - najciekawszy - publiczny pożytek:
weź szmal, zrób komuś dobrze i miej na to kwitek.

Sektor wielki jak w dawnych gospodarstwach pole,
a w polu, no wiadomo, trzeba obsiać rolę,
poczekać aż wyrośnie, zebrać i wymłócić,
wreszcie ziarno na mąkę, do młyna zarzucić.
Z mąki ktoś musi upiec ciepły, smaczny chlebek
i to jest ten pożytek - dla mnie, czy dla ciebie.
Ale dziś to jest często placek na otrębach;
jak go żujesz za długo - coś ci skrzypi w zębach.
I mnie właśnie kolego, ta sprawa zajmuje,
jak to jest: pole wielkie, a chleba brakuje.
Mnie tam nie bawi piekarz: jeden, drugi, trzeci,
tylko wszyscy piekarze - no czyli prezesi."

Na to Stach: "to ty głupi, myślałem, że bystry,
jak się śmiejesz ze wszystkich - nie lubią cię wszyscy.
Pójdziesz do nich pewnego dnia bracie za pracą,
a powiedzą ci: spadaj, wiemy, żeś lada co."

"A no, Stachu, na świecie są orły i wrony,
Możnych też znajdziesz mądrych, albo postrzelonych.
Chodził kolega cichy - jak zając pod miedzą,
od tych drugich też słyszał, że coś o nim wiedzą.
A gdybym tak jak radzisz, się ze wszystkim czaił,
to powiedz no mi z czego byśmy się dziś śmiali?

Nie jeden z ludu wyszedł, puścił to w niepamięć,
aż mu błazen przypomniał w pałacowej bramie;
lud zawsze marnotrawnych synów swych pamięta,
co jest winny wróbelek, że o tym zaćwierka?
Chęć bierze, by chochlika przycelować z procy
Po co? - zahuczy o tym samym sowa w nocy.

Słońce świeci tak samo nad mądrym i głupim:
ktoś sobie wierszyk pisze, a ktoś auto kupi.
Więc tyle jest naszego, co się pośmiejemy;
nie zjedzą wilków pieski, a ludzi - problemy."

Rozdział 1.

Idzie Stach skrajem drogi, kijaszkiem wywija,
myśląc, że rok miniony był w sumie do kija.
Liczne fundacje robią imprez różnych szereg,
Stach był na trzech, a z żadnej nie wracał na czterech.
Dwie z nich dla niewiadomych jak on nieszczęśników,
a trzecia - najhuczniejsza - fundacji pikników,
albo - chyba - obrońców ziemi czy zwierzątek,
a nie, przecież! lubiących poniedziałki w piątek.

Wielka sala, a na niej długie stoły szwedzkie,
choć lat równo trzydzieści, znów się poczuł dzieckiem,
kiedy to starsza dama - pełna egzaltacji
chciała mu dobroczynnie pomóc przy kolacji:
"Może chcesz kanapeczkę, ciasteczko francuskie,
Może ziemniaczki, sosik i kurczaka nóżkę,
lub śledzik, czy kiszone małe ogóreczki,
albo są - bardzo dobre - z kremikiem babeczki."
Staszek tej dobrej pani ładnie podziękował,
gdyby mu nie pomogła - nic by nie skosztował.
"Nie ma za co, powinni wszyscy ci pomagać."
"jest jak jest, pełna zgoda i cenna uwaga."

Potem znienacka ktoś go jak imadłem chwyta
"Choć pan na stronę, bo coś chciałem się zapytać."
A gdy już przez pół sali przeszli lekkim kłusem
gość Stachowi zaczyna coś mruczeć nad uchem:
"Ja rozumiem, kolego, życie nie jest super,
wiem co mówię, bo też mam bracie pierwszą grupę,
lecz razem jednym gazem - wszędzie dojedziemy,
Nie zjedzą wilków pieski, a ludzi - problemy.
Ty może myślisz Prezes, co on wie - figura,
sobie nie wyobrażasz jak mi koło pióra
robią wszyscy, kto może i duzi i mali
na razie są za ciency - nie muszę się chwalić.
Jak bym ci opowiedział, co o mnie gadają,
jakie bzdury, to bracie, ręce opadają,
a te wszystkie ataki są z powodu tego,
że ludziom chcę pomagać i nie szukam swego."

Słucha Stach z zadziwieniem i myśli, że deczko
czuć gościa ogóreczkiem, śledzikiem... wódeczką,
później o tamtej miłej, dobroczynnej pani:
jakoś nie powiedziała, że był prąd na sali.

Z refleksem odpowiada swojemu rozmówcy:
"No tak, prawda, po świecie chodzą różni głupcy..."
Przerywa mu dziewczyna: "ej facet, tu ziemia,
do kogo gadasz, bo tu wiesz - nikogo nie ma."

Dzisiaj się z Zenkiem Gąską, swym starym kolegą
spotkają na Sylwestra, więc jedzie do niego.
Jak saper przez poligon, harcerz na podchodach,
idzie drogą, a czasem telefon mu poda
azymut i odległość między nim, a celem,
którym ogród przy domu, na wsi jakich wiele.

Wreszcie był już w ogródku, przywitał się z gąską,
to pewne, że dziś chłopcy popiją niewąsko.

Rozdział 2.

Siedzi Liczkas przy stole, wszystko ma podane,
a co trzeba wyprane i pozamiatane.
dom mu prowadzi młoda, niebrzydka gosposia,
często je zmienia, więc na każdą woła Zosia.

Zamknął swojej chałupy drzwi na cztery rygle
dzisiaj dzień podsumowań, a nie czas na figle;
liczy, że rok zakończył z bardzo słabym zyskiem,
sam dziś w Sylwestra pije i myśli o wszystkim.

Skąd ten wynik koszmarny, może to księgowość
go okrada na boku, ale jej na nową
zmienić się nie odważy, bo w bojach sprawdzona
za dużo wie o działań jego różnych stronach.
Zresztą czy to możliwe? - niewdzięcznice, juchy,
zawsze dbał o ich stroje, błyskotki i brzuchy...
Może jakiś detektyw mógłby sprawę zbadać?
nie, po co, jeszcze jeden chciałby go okradać.

Zbyt leniwe dziewczyny projekty piszące?
Płaci im grosze, prawda, chciałyby tysiące,
ale on wszystko musi popychać kolanem,
bo same z siebie kiepsko są zorientowane.
Liczkas co rusz pomaga, podpowiada, radzi
co tu wpisać, jak tamto lepiej poprowadzić,
już za to go powinny po rękach całować,
że je trzyma przy sobie i chce edukować.

Kolejny jego problem, to komputerowcy,
leniwi, małomówni i bezczelni chłopcy,
a na pytanie czy to tak źle działać musi
mruczą: "licencje, chmury i antywirusy..."
Ciągle doinwestowuj im zdalne zaplecze;
kasę wkłada i nie wie, gdzie stoją te rzeczy
co kupił, pewnie u tych durniów po chałupach,
on to załatwi, jeszcze tak nisko nie upadł.

A to dopiero czubek jest góry lodowej,
reszta, to wszyscy liczni zewnętrzni wrogowie:
każdy knuje, pomawia, doły kopie pod nim,
ale sami w nie wpadną - Liczkas jest spokojny.

Jego front najtrudniejszy - walka z prawnikami:
się cenią jakby w kraju chcieli zostać sami,
bez klientów, ich sprawek, swych pism nieskutecznych,
za wszystko stosu faktur w kwotach niebotycznych.

I myśląc, jak to każdy, wszędzie go podgryza,
poczuł się tak zmęczony - jakby zdjęty z krzyża.
Dobrze, że nie założył przynajmniej familii,
to nikt go nie spróbuje cichcem wygryźć z willi.

Liczkas wypija duszkiem dla wzmocnienia setę,
otwiera sejf, wyjmuje wideo kasetę,
którą później obejrzy, oraz drugi powód
swej osobistej dumy: wolumin - rodowód.

Rodowód mu badało specjalistów biuro,
tomik złotem oprawny i jagnięcą skórą,
herb na okładce: ręka, na niej monet stosik,
a zawartość, gdy czyta - aż się w górę wznosi:

"Liczkas prezes jest synem Liczkasa złotnika,
co synem był żołnierza, syna naczelnika..."
i tak dalej i dalej, drży ręka prezesa
"... syna kupca, co synem był boga Hermesa."

Bardzo wzmocnił się Liczkas na ciele i duchu,
co się będzie przejmował krasnalami z puchu
łachmytkami, hołotą... "Dalej! Z drogi śledzie,
Liczkas, potomek bogów, środkiem drogi jedzie!"

w wielkim sejfie, niestety, brak tomu jednego
na razie jednak Liczkas nie znalazł godnego
co by jego biografię, umiał spisać, która
dużo lepsza niż dzieje Hermesa - praszczura.

Z rodzicami, gdzieś z Grecji, do Polski przyjechał
w szkole ładnie do polskich dziewczyn się uśmiechał,
a potem, nieudolnie, brat go chciał oszukać,
więc wziął co jego, ruszył w drogę - do Kaduka.

Najpierw w fabryce robił jak wół - przy tokarce,
a tempo szef narzucał, że bolały palce
w końcu poszli po rozum do głowy - z kolegą,
że spróbują poszukać czegoś ciekawszego.

Później bazar, gdzie Liczkas wraz z Piotrusiem Kutą,
handlowali powidłem, mydłem i walutą
w sumie to grali w karty, pili spod stolika...
Piękne czasy, aż łezka z oka się wymyka.

Potem się skończył ustrój, im też się skończyło
i gdzie indziej źródełka szukać trzeba było,
mówił do Piotra Liczkas: "mamy trzy sektory,
pierwszy zły, drugi słaby, trzeci - trochę chory.
Dobrze mi było w drugim, wiesz, na wolnym rynku,
co zarobisz to twoje, ale różnych synków
za dużo tu przylazło, każdy w kulki leci,
więc ci powiem, że dla mnie, lepszy będzie trzeci.

Nikt tutaj nie wymaga - jak majster - wyników,
muszę sobie założyć fundację pikników,
albo - lepiej -obrońców ziemi czy zwierzątek,
a najlepiej - lubiących poniedziałki w piątek."

Trzech prawników - studentów - mu pisało statut,
że się najpierw utworzy ileś tam etatów,
zatrudni psychologów, księgową, kierowcę
i tych co będą myśleć, gdzie pozyskać forsę.

Potem w łapę kto musiał - wziął ze świata prasy,
nie smarujesz, nie jedziesz - bracie - takie czasy,
i już wkrótce nie tylko w lokalnych gazetach
pisali jaka była na otwarciu feta...
Jak prezes Liczkas krzyczał, ze spoconym czołem,
że dzisiaj uroczyście ogłasza z mozołem
położony fundament pod nowy początek,
swej fundacji "lubiących poniedziałki w piątek".

Nazwa jak nazwa, ale co się pod nią kryje?
że Liczkas jak tu stoi i dopóki żyje,
wyrzeka się, dla celu licznych wyższych względów:
wolnych wieczorów, niedziel i całych weekendów.

"Bo dzisiaj, moi drodzy, wyruszamy razem,
wszyscy - jak to się mówi - razem jednym gazem,
w lepszą przyszłość i wspólną - pełnej integracji
bez podziałów, niesnasek, ani segregacji!
Imigranci i młodzi, starzy i kaleki;
my razem jednym gazem - pójdziem w świat daleki
bo ja przed nami widzę wielkie horyzonty,
wojnę o lepsze życie, co ma różne fronty."

Przemówienie mu pisał też student - dziennikarz,
ale Liczkas na scenę nie wziął notatnika
przez co mu politycznie wyszło nie poprawnie,
zamiast kalek pisało tam - niepełnosprawni.
No i właśnie pod gafy będąc tej przymusem,
musiał się potajemnie porozumieć z Zusem.
W pół dnia przebiegł po całej formalności drodze
i ma grupę na giętkość kości w lewej nodze.

Do dziś od tamtej pory, po każdej imprezie,
jakiegoś nieszczęśnika na bok chyłkiem bierze
i dbając o obecność fotoreportera
w tych słowach w zaufaniu usta swe otwiera:

"Ja rozumiem, kolego, życie nie jest super,
wiem co mówię, bo też mam bracie pierwszą grupę,
lecz razem jednym gazem - wszędzie dojedziemy,
Nie zjedzą wilków pieski, a ludzi - problemy."

Fotki z tych sytuacji są medialnym cudem,
oto pan prezes Liczkas w komitywie z ludem.
A gdy lud ten do niego chce się po coś zgłosić,
to od stróża usłyszy: "nie mogę zaprosić".

Myśli Liczkas jak gruba musi być ta księga,
by opisać, jak sięgał, gdzie tylko chciał sięgać,
lub to jak kiedyś z Piotrkiem, przekopali z buta
gościa co "s" dopisał do szyldu "Piotr Kuta".

Tak słodko się zagubił w skarbcu swej pamięci,
że poczuł jak mu w głowie się troszeczkę kręci,
a więc "na magnetowid kasetę zakłada"
włącza i znów się z flaszką przy stole rozsiada.

Pierwszy filmik: pan prezes z gitarą na plaży,
gra i śpiewa, że lepszy świat się wszystkim marzy,
obok grupka wybranych jego wielbicielek,
w tle tłum gości i sterta po wodzie butelek.
"My razem jednym gazem, razem pełną parą,
lecimy nad Kaukazem i ponad Niagarą"
Pięć stron student napisał, za jakieś pięć złotych,
więcej nie wart, bo w końcu ileż w tym roboty.

Film drugi: idzie Liczkas jak przewodnik w górach;
dzielnie wszystkich prowadzi, za nim kurzu chmura,
a w tle słychać, jak krzyczy stażystka nieboga:
"Niech pan prezes uważa, przecież lewa noga!"
"Dziecko! Dobrego człeka diabli nie zabiorą,
myślę, że wszystko można, byle z silną wolą!"
Po czym machnięciem ręki wzywa swą księgową:
"Trza tej małej dać etat, bo widać, że z głową".

Trzeci film: prezes Liczkas i pan wojewoda,
ściskają sobie dłonie, a aktorka młoda,
znana z kilku seriali z urodziwej twarzy
ładnie śpiewa, że lepszy świat się wszystkim marzy.
Wcześniej obaj, godzinę w mikrofony pluli,
że dla nich najważniejszy zawsze vox populi.
W końcu zniecierpliwienie powstało na sali,
bo ludzie na catering za długo czekali.

Film czwarty dużo lepszy, bardzo nowoczesny:
pan prezes jako pilot wycieczkowej Cesny,
jego dziewczyny krzyczą w strachu i zachwycie,
a on - samolot wznosi - jest już na chmur szczycie.
Ochoczo po przyrządach łapami wywija
i myśli, że jest bosko! po prostu, do kija!
W tle pilot przekrzykując piszczące panieny:
"Tej dźwigienki pan nie rusz, bo się rozbijemy!"

Piąty film, absolutne dzieło greckiej sztuki:
pan prezes i dziewczyny są w strojach z epoki,
on Hermes, one - w skórach amazonki dzikie,
cwałują konno wszyscy z łoskotem i krzykiem.
One oszczepy wielkie unoszą do nieba,
Liczkas - na czele jadąc - gromkim głosem śpiewa
"My razem jednym gazem!", a myśli "cholera,
jak mam zatrzymać tego wielkiego ogiera?".

Rozdział 3.

Chłopaki siedzą w domu u Zenka przy stole
nie szwedzkim, a więc łatwo każdy sięgnie colę,
albo inne specjały, a że kąty znane,
to kiedy chce, wyjść może, odetchnąć na ganek.

Staszek

"Tak stoję, po kolacji w sumie nienażarty,
znudzony, no i myślę zmykać z tego party.
A tu nagle, człowieku, ktoś mnie chap za łapę
i ciągnie przez pół sali jak kulawą szkapę.
myślę 'goryl jak w Wawie mnie sprząta z imprezy',
nagle gość się odwraca, i coś do mnie bredzi,
że ma grupę, że prezes, przez wszystkich gnębiony,
a słychać, że solidnie jest już zaprawiony..."

Zenek

"To żeś spotkał Liczkasa, wszystkich nagabuje
jak mu źle, jak go każdy tylko krytykuje,
Bez roju swoich pszczółek na krok się nie ruszy,
czasem jak je wyklina - słuchać bolą uszy.
Kiedyś Leszka na wózku przewlókł przez pół sali
w miejsce gdzie reporterzy z kamerami stali,
żeby przy nich powiedzieć: 'wiem, że nie jest super,
lecz razem jednym gazem, bo ja też mam grupę.'
Leszek, gdyby miał nogi, to by gościa skopał,
bo prawie go wyrzucił z wózka ten idiota,
ale, że na nieszczęście, ani jednej nie ma,
to tylko mu coś burknął w ramach 'do widzenia'.

Staszek

"No popatrz, Zenek, jak to sprawdza się przysłowie,
złego diabli nie biorą, a zwyczajny człowiek
ze wszystkim ma pod górkę, wszędzie przed nim kłody,
a taki sobie żyje, prawie jak bóg młody."

Zenek

"A ja tego Liczkasa trochę lubię nawet...
ma chłop gadane, rozmach, styl i temperament,
a że z publicznej puli grubo sobie dzieli?
No cóż, gdyby on nie wziął, to by inni wzięli.
To nie Liczkas, to system jest, kolego, chory,
trzeci sektor, to trochę jest puszka Pandory:
stowarzyszenia, związki, spółdzielnie, fundacje,
fora, izby i kluby i konfederacje
wciąż robią konferencje, szkolenia, warsztaty,
akademie, zadania, projekty, debaty...
Jaka z tego wynika korzyść dla ludzkości?
Sporo miejsc pracy, oraz tychże aktywności.

A z drugiej strony na coś się czasem przydadzą:
kogoś czegoś nauczą, komuś coś pokażą
i na naszym podwórku można wskazać pola,
na których jest widoczna ich przydatna rola."

Staszek

"A mnie to jednak Zenek, dosyć mocno drażni,
Liczkas pieniądze w błoto pcha bez wyobraźni,
a dla nas do grafiki, albo nauk ścisłych
dostęp głęboko leży - jakby na dnie Wisły."

Zenek

"To nie rola fundacji, lecz badawczych grantów,
a tam masz przy robocie innych elegantów.
W badaniach naukowych jest jak na korridzie:
czasem byk pada, czasem chłop na rogi idzie.
Każdy, zamiast trudniejszych, woli rzeczy łatwe,
tak jak przez morze płynąc - statek, a nie tratwę.
Ja na przykład bym wolał wpław przepłynąć Wisłę,
niż tak jak ty studiować te nauki ścisłe.

Mi tam Stasiu wystarczy, to co dzisiaj mamy:
komp i telefon mową czytają ekrany,
książki się z netu ściągnie, na portalach ćwierka,
czasem się trafi jakaś sensowna panienka...

Strony w necie dostępne dla nas coraz bardziej,
ich twórców ktoś nauczył jak nie tworzyć barier,
Filmów z audiodeskrypcją też przybywa przecież,
opis musiał ktoś zrobić i nagranie zlecić.

Jak się internet znudzi - połażę po lasach,
zobacz w jakich żyjemy znakomitych czasach:
odpalasz w telefonie sobie nawigację
i zawsze do chałupy trafisz na kolację.

Jak mi się nudzi wioska, do miasta pojadę
na jakąś akademię, pokaz, czy wystawę,
tam sobie pooglądam technicznych nowinek
to wiem czego sam nie mam, a czym żyje rynek.
Sporo też jest zabawy, na większych wyjazdach,
bo śmieszne gafy strzela prawie każda gwiazda.
może znowu ktoś z góry wpadnie na pół chwili,
żeby z 'niewiadomymi' nas nieraz pomylić...

No i z naszych, też czasem, jest trochę uśmiechu,
gdy któryś godzinami gada bez oddechu
jak mu bardzo na co dzień doskwiera brak wzroku...
A w porównaniu do nas, to widzi jak sokół.
Z drugiej strony, są biedne nasze sokoliki
to ich całe gadanie jest skutkiem paniki:
ty czy ja, mamy zero, dla nas jedna ryba,
a im z miesiąca w miesiąc - światełka ubywa.

I catering: skosztuję miejskie rarytasy,
później bardziej smakują lokalne kiełbasy,
albo chlebek z porządnej mąki, na zakwasie,
nie jak miejski, na drożdżach i chemicznej masie.
Nie wiem, co ludzie widzą na tych stołach szwedzkich,
bo na wsi psom się daje dużo zdrowsze resztki."

Staszek

"Toś powiedział, co wiedział, weź zrozum studenta:
ważne, że jest brzuch pełny, kieszeń nieszarpnięta.
Przez tą samoobsługę źle mi to wychodzi:
chcesz dojeść, własny prowiant na wyjazdy wozisz.

Fakt, że mamy podmioty w tym trzecim sektorze,
co chcą dla ludzi działać, ale przędą gorzej
niż Liczkas, bo on zawsze ma finansowanie
na głupoty, po których nic nie pozostanie.

Co do twoich zachwytów w sprawie technologii,
niektóre rozwiązania to cyrk dla ubogich,
zapłacić musisz za nie twórcom jak za zboże,
później poznasz, że mało co z tym zrobić możesz."

Zenek

"Porównaj dziś technikę, a lat temu dziesięć,
bo ja w tym widzę postęp i się z niego cieszę.
Mogło być lepiej, pewnie, zawsze są problemy:
socjal niski, dom ciasny - tych nie rozwiążemy.

Że Liczkas sporo kasy marnuje koszmarnie?
Nie ma opcji, by wpadła dla ciebie czy dla mnie,
chyba, że sami jakiś pożytek stworzymy:
najpierw wujek papiery nam przywiezie z gminy,
potem je nam wypełni któraś moja siostra,
brat odwiezie, i dalej droga będzie prosta.

Zatrudnimy na starcie Halinkę - sklepową,
niech po godzinach w sklepie nam robi księgowość,
później źródła się znajdzie dofinansowania,
Wojtek z pod sklepu mógłby trochę za tym ganiać,
bo nie wszystko niestety wystawione w necie,
a z tablic po urzędach, każdy spisze przecież.

W końcu wreszcie trafimy jakiś fajny projekt,
się pomyśli jak na nim dobrze wyjść na swoje.
Poprosimy o pomoc naszego sołtysa,
on wie, jak trzeba dzisiaj sprawozdania pisać.

Rysio, taksówkarz, będzie u nas za kierowcę,
gdy zaczniemy przetwarzać tę publiczną forsę.
Jak nas w końcu dostrzeże ktoś ze świata prasy,
powiemy, jakie mamy dzisiaj świetne czasy:
My, niewidomi, dobrze zrewalidowani,
dla nas w działaniu to już nie ma żadnych granic,
że robimy projekty i niewiadomo co,
a nikt nie musi wiedzieć, że z pół wsi pomocą.

No i wtedy będziemy panowie prezesy,
urzędy będą kasę sypać nam do kiesy,
za byle projekciki, a ludkowie mali
gdzieś po kątach, pod nosem, będą się z nas śmiali."

Staszek

"Ktoś zasuwa w fabryce, gdzieś na nocnej zmianie,
za tę pracę chudziutką wypłatę dostanie,
z której mu całkiem sporo odciągną w podatkach,
a z nich cząstka to będzie w trzeci sektor wkładka.

Każdy prezes jest zwykłych ludzi pracownikiem,
gdyby nie grosz ubogich, prezes byłby nikim.
Dobrze, gdy społeczeństwo, czyli pracodawca,
jakość pracy prezesa - pracownika sprawdza.

Mam więc jedną uwagę do twojego planu,
jak się napić z publicznych środków oceanu:
lepiej zrobić kawałek porządnej roboty,
niż cyrk do śmiechu, czyli projekciki gnioty.
Jeden radości powód niektórym ubędzie,
lecz inne, dużo lepsze, łatwo znajdą wszędzie.
Na przykład: tu do ciebie jadę w autobusie,
dziewczyna przez komórkę rozmawia z tatusiem,
że była na imprezie, ze swoim chłopakiem,
którego kumpel kupił sobie nową chatę.
Szału wielkiego nie ma, w sumie kawalerka
jakieś dwadzieścia metrów, więc przestrzeń niewielka,
a na parapetówę zaprosił gospodarz
wszystkich znajomych - paru aż stało na schodach.
No i się pomalutku impreza rozkręca:
każdy gada, ktoś sobie zjeżdża po poręczach,
a gospodarza, co był trochę humorzasty
nikt nie słucha, gdy wznosi za gości toasty.
Teraz najlepsze: koleś zadzwonił po władze
'Weźcie ich stąd zabierzcie, ja sobie nie radzę!
Ja nie wiedziałem, że ich tylu tu przybędzie...'
I w końcu sam się biedak znalazł na komendzie.
Imprezka się przeniosła do jakiegoś baru,
a gościu głupio stracił dobrych kumpli paru."

Zenek

"Prawda, radości przyczyn jest wszędzie niemało,
ile to śmiesznych rzeczy nie raz się słyszało,
choćby ostatnio Wojtek, śpiewał jak Awdiejew
takie coś na melodię 'Rebe Elimelech':

Po co nosić na salony piasek z butów ubłoconych
po co chodzić na salony ubłoconych?
Kawior dzielą na łyżeczki, u nas piwko z dużej beczki,
no to pewnie, że lepiej być tu.

Po co nosić na salony własny pysk nieogolony
po co chodzić na salony ogolony?
Jak modliszki u nich babki, nasze są jak złote sztabki
no to pewnie, że lepiej być tu.

Po co nosić na salony grube słowa ludzi z dolin
po co chodzić na salony ludzi z dolin?
Tam cię spiją i oskubią, u nas to człowieka lubią,
no to pewnie, że lepiej być tu."

Staszek

"Tak sobie jeszcze myślę o dzisiejszych czasach,
jak mówiłeś, że fajnie się chodzi po lasach,
że z nawigacją łatwo trafisz na kolację
i mi się przypomniały ostatnie wakacje.

Włączyłem telewizor, pstrykam po kanałach,
bo przecież już od dawna huczy Polska cała,
jakie się niewidomym robi ułatwienia
z audiodeskrypcją w TV, więc programy zmieniam
i myślę sobie, zaraz ktoś do mnie przemówi
opowie to co widać: kto znalazł, kto zgubił.

Żeby normalny program miała widzów reszta,
potrzebna dla nas głosu dodatkowa ścieżka,
więc najpierw pamięciowo opanować pilot,
który przycisk ją zmienia i naciśnięć ilość.

Z netu wiem: drugi guzik w siedemnastym rzędzie,
jak pięć razy nacisnę - wszystko dobrze będzie.
Tu niestety natrafiam na kolejny problem,
że to działa na teraz, a nie już na dobre,
czyli po nawet jednej kanału zamianie
muszę znowu powtarzać całe czarowanie.

To się jakoś udźwignie, lecz następny temat,
wiedza gdzie są te ścieżki, no i gdzie ich nie ma.

Po godzinie na sieci mam info ogólne,
że serial "Miłość singli na ranczu przy wspólnej"
leci z audiodeskrypcją, chociaż ja bym wolał,
żeby opisywali "Klan ojca Karola".

O odpowiednim czasie zasiadam z pilotem,
to co trzeba przełączam no i kwadrans potem
wiem, że chyba mnie ktoś tu wystrychnął na dudka,
bo z dodatkowej ścieżki nie słyszę ni słówka.
Nie raz się ktoś rozbierał, a też i całował,
więc info: kto, gdzie, kogo - dokładnie trzy słowa
dałyby mi o akcji najważniejszą wiedzę,
a bez tego to w sumie jak przygłup tu siedzę.

Łapię się za telefon, dzwonię po kolegach,
ale żaden z nich nie wie o co tutaj biega,
na koniec obdzwoniłem różnych konsultantów
i znam kilka możliwych przyczyn tego kantu.
Nadawca opisuje odcinki niektóre,
operator kablówki ma za cienką rurę,
więc skutkiem oszczędzania na przepustowości
wycina dodatkowe ścieżki publiczności."

Zenek

"Te odcinki powinny być dostępne w necie,
na telewizor, Stasiu, szkoda czasu przecież.
Nie ma tych materiałów wrzuconych do sieci,
to po prostu nadawca każdy w kulki leci."

Staszek

"A później odwiedziłem kolegę w Warszawie
na dni parę, bo myślę, trochę się zabawię;
tam dostępność wszystkiego mają w małym palcu,
szkoda czasu z pilotem tracić na padalców.

W pierwszy dzień pomyślałem odwiedzić muzea,
opis gładszy niż skóra po kremie Niwea,
że dostępne, otwarte, pełne ochów, achów,
mówię sobie 'muzeum jakieś odwiedź Stachu.'

Od kolegi z chałupy idę przez osiedle,
i prawie już od razu - leżałbym na glebie:
przy krawężniku mały kwietnik za kwietnikiem
kij przejdzie nad nim, ale zahaczysz bucikiem.
W końcu jednak dotarłem jakoś na przystanek
nadziwić się nie mogę, co tutaj jest grane,
bo przyjechały chyba jakieś trzy tramwaje
i każdy ma awarię, jak mi się wydaje,
niby się zatrzymuje, a drzwi nie otwiera.
Zapytałem w tej sprawie jakiegoś menela,
wyjaśnił, że tramwaje, autobusy wszystkie
mają drzwi otwierane od zewnątrz przyciskiem.

Gorsza sprawa, że każdy model wagonika
ma w innym miejscu guzik, który drzwi odmyka,
więc szeroko po brudnej burcie trzeba głaskać,
żeby na pokład pojazd wpuścić cię był łaskaw.

A w myślach zaśpiewałem: Warszawa da się lubić,
trudno drzwi w tramwaju znaleźć, łatwiej zęby zgubić."

Zenek

"Dobrze, że mamy w kraju przyjaznych meneli,
bo bez nich byśmy Stasiu dawno poginęli.
Lecz drugie dno ma sprawa w dość przykrym szczególe:
jak żul jedzie tramwajem, tramwaj jedzie żulem."

Staszek

"Nie złe, chyba najkrótszy dowcip na planecie,
na szczęście na przystanku go spotkałem przecież.
W tramwaju była całkiem zdrowa atmosfera
nie słyszałem żadnego prawie pasażera.

Jadę, luksus: przystanki czyta mi pan Tomek
dobrze, że równolegle sprawdzam telefonem,
bo gdybym wierzył w to co mówi mister Knapik,
to nie raz bym właściwy przystanek przegapił.

W końcu jestem w muzeum, obsługa przemiła
w sprzęt do słuchania szybko mnie wyposażyła
słucham o eksponatach - o tamtym i o tym,
ale łapy przy sobie - zamknięte gabloty.

Znów w myślach zaśpiewałem: Warszawa da się lubić,
trudno jest muzeum znaleźć, łatwiej czas swój zgubić."

Zenek

"Po to żeby nasłuchać się o eksponatach
od muzeum jest lepsza domowa kanapa.
Bym zadzwonił i spytał: gdzie to wisi w necie?
Nie wisi, no to dla mnie wy nie istniejecie."

Staszek

"Następnie, film był grany w handlowej galerii,
więc jadę, się przedzieram jak kowboj na prerii:
drzwi obrotowe, hale, jakieś potykacze...
Ja kowboj, a przeszkody wszystkie - jak apacze.

Wreszcie jakoś dotarłem - choć nie zobaczyłem,
no to przecież przybyłem, czyli zwyciężyłem.
Na miejscu wziął mnie w łapki personel przemiły:
sprzedał bilet, dziewczyny odbiornik wręczyły,
podprowadziły w sali do miejsca wolnego
mówią, że przyjdą, gdybym potrzebował czegoś.

Pamiętam, że był najpierw korowód reklamy,
później film: chłop dobija się do jakiejś bramy,
lecz się nie dowiedziałem, czy ktoś mu otworzył,
bo po wcześniejszych stresach - ciężki sen mnie zmorzył.

Śniło mi się, że jestem na koncercie jakimś,
ktoś gra, panienki piszczą, a klaszczą chłopaki.
Wokalista zaśpiewał: Warszawa da się lubić,
ciężko kino z filmem znaleźć, łatwiej wątek zgubić."

Zenek

"A co ja będę jechał przez połowę kraju,
słuchać, kto stuka w bramy piekieł, albo raju.
Bym zadzwonił i spytał: gdzie to wisi w necie?
Nie wisi, no to dla mnie wy nie istniejecie."

Staszek

"Jadę dalej, wyspany, pełen animuszu,
pech chciał, przesiadkę miałem przy metrze Ratuszu.
Idę środkiem chodnika i nagle łupnąłem
w jakiś badziew, na szczęście - ręką, a nie czołem.
Łapa trochę rozcięta na krawędzi ostrej,
preparat zawsze wożę, dezynfekcja - proste.
Szybko ustrojstwo badam, co to jest za ptica,
wyszło na to, że dziwna z guzikiem tablica.

Nagle słyszę, że jakieś dziesięć metrów dalej
z głośnika ktoś coś gada, mało zrozumiale.
Podszedłem parę metrów, bo ciekawość wzrosła,
a to jakiś automat - mową czyta rozkład.

Myślę 'No, Stach, podziwiaj, bo to jest technika
dla takiego dokładnie jak ty nieszczęśnika.'
Za chwilę wyszły na jaw sprawy niesłychane,
przypuszczałem, że słyszę tylko ten przystanek,
a tu babka przez parę minut opowiada
o wszystkich w 'Metro Ratusz' zespole rozkładach.

Nim się dowiem, o której tramwaj mam godzinie,
to pewnie mi niejeden z przystanku odpłynie.
Pomysłu konstruktorów ni w ząb nie pojąłem,
nie dziwne, skoro grosza za projekt nie wziąłem.

Znów w myślach zaśpiewałem: Warszawa da się lubić,
jeden kasę umie znaleźć, gdy inny chce zgubić.

Nie były mi potrzebne tramwajów godziny,
bo teraz chciałem jechać na metro Młociny,
tam nowy plan wypukły zainstalowany,
o którym gdzieś na sieci czytałem peany.

Zszedłem do metra, dalej idę w jakieś bramki
ciasne jak uścisk czuły namiętnej kochanki,
i tak jak to w romansach - nie dojdziesz do celu
bo czujnik musisz cmoknąć kartą przyjacielu,
albo jakąś wejściówkę wsunąć do szczeliny,
lecz to mnie nie zniechęca, ja chcę na Młociny.
W końcu się nie przejmując blokującą rurą,
szybkim ruchem przeszedłem sobie nad nią górą.
Nagle baba coś za mną krzyczy oburzona
myślę: 'biednego męża ćwiczy wściekła żona.'

Znów w głowie zaśpiewałem: Warszawa da się lubić,
łatwo babę wściekłą znaleźć i wejściówkę zgubić.

Wreszcie przy wielkiej mapie jestem na Młocinach
konsumować to dobro publiczne zaczynam,
Z opisu wynikało, że tu znajdę Eden,
po kwadransie na temat Młocin wciąż nic nie wiem.

Prędzej bym się dogadał z dziewczyną z Mongolii
niż zrozumiał przesłanie tej mapy symboli.
Pomysłu konstruktorów znowu nie pojąłem,
nie jestem specjalistą, a zwykłym matołem.

Później powrót, osiedle, ścieżka rowerowa,
jakiś żwawy staruszek prawie mnie stratował
słabo widział, a szybko pedałami kręcił,
kodeks drogowy dawno wypadł mu z pamięci,
a więc mu przypomniałem, co ustawy karty
mówią w art. 11, paragrafie czwartym.

Na koniec tego pasma przeróżnych atrakcji
po schodach wejść musiałem osiem kondygnacji.
Koledze nie doskwiera najmniejszy brak wzroku,
więc nie ostrzegł przed windą dotykową w bloku.
Całe życie po mieście wszędzie jeździ autkiem,
też o wejściówkach w metrze nic nie wiedział całkiem.

'Fajnie u nas?' - zapytał kolega przejęty
'To co tak Stach wyglądasz, jakby z krzyża zdjęty?'
Odparłem: 'w tej Warszawie jest atrakcji tyle,
że chyba już do domu kupię sobie bilet.'

Następnego dnia idę przez centralny dworzec,
myśląc, że więcej cudów spotkać mnie nie może,
wtem ktoś mówi 'Ej, tu masz tor dla niewidomych.'
Pytam 'Czy zaprowadzi ten tor na perony?'
'A tego to ja nie wiem!' gość z oddali woła...
Konstruktorom za pracę, znowu chylę czoła.

Jadę w pociągu, dobrze, że nie Pendolino,
bagaż tam zbiorczo leży - łatwo może zginąć.
Myślę: z wakacji wrażeń, chyba mi wystarczy
i nie wiem: z tarczą wracam, czy może - na tarczy?

Znów w domu: zjadłem trochę chemicznej kiełbasy
czując, że "na prowincji" mamy świetne czasy.
Na koniec telewizor włączyłem z pilota,
nadal nie wiem kto kogo, ale w sumie co tam."

Zenek

"To ci się wyjazd udał, Warszawa da się lubić,
żeby tam się sam znaleźć, musiałbym łeb zgubić."

Wreszcie, gdy chłopcy mieli całkiem zdrowo w czubie,
włączyli sobie śmieszne filmy na youtubie:

Pierwsze trzy z frontu walki sprzedawców z ludnością
z różnym skutkiem, lecz przy tym - z dużą wytrwałością.

Film czwarty, dużo lepszy, stancja pani Krysi
(chyba w youtube najdłużej z polskich filmów wisi):
Student włącza kamerę, wychodzi do miasta,
pokój mu zwiedza Krysia i inna niewiasta.

A piąty - absolutne dzieło ludzkiej sztuki,
dokument krótki z czasów poprzedniej epoki.
"Konsul i inni całość" jak to Czesław Śliwa
nieudolnie, bo krótko, Silbersteina zgrywa.

Rozdział 4.

Liczkas, pasmem sukcesów swoich pokrzepiony,
wymyślił projekt nowy: życia poligony.
kupi się ludziom konserw cztery ciężarówki,
torby, mapy, kompasy, latarki czołuwki...
Potem pociągiem w lasy gdzieś się ich zawiezie,
może w Kampinos, albo lepiej - w Białowieżę.
Każdy na mapach będzie miał narysowany
cel, czyli chatę w środku prezesa polany.
Ze stacji uczestników busy porozwożą,
każdą grupę wypuszczą na innym rozdrożu.
Wszyscy z miejsc różnych ruszą, a wspólnym sukcesem
będzie u celu huczne spotkanie z prezesem.

On będzie czekał w wielkiej, strzechą krytej chacie,
spyta "Skąd przychodzicie, drodzy, jak się macie?
bardzo proszę, siadajcie, czym chata bogata..."
później będzie impreza - choćby przez pół lata.

Główny problem, to grupy słabsze w tych podchodach:
ktoś gdzieś przepadnie w głuszy, no i po zawodach.
A więc grupa z harcerzem pójdzie - ochotnikiem,
dostaną strzelbę w razie spotkania się z dzikiem.
Najpierw szkolenie trzeba zrobić - dla harcerzy,
jak trzymać strzelbę, jak do dzika w nocy mierzyć...
Rzecz wielopłaszczyznowa, więc z niejednej puli,
jego fundacja parę milionów przytuli.

W rubryce cele wpisze: pieszej turystyki,
krajoznawstwa promocja, a w punkcie wyniki:
poprawa integracji mikrospołeczności,
wzrost wiedzy o granicach własnych możliwości.

I pomyśleć, że jakiś durnowaty smutas,
co u niego by etat mógł mieć czyścibuta
budżet przytnie, bo uzna, że projekt za duży,
lub odrzuci, stwierdzając, że ludziom nie służy.
Decydenci, to dzisiaj jest puszka z Pandorą,
nie wiadomo, czy kasę dadzą, czy zabiorą,
nie jest jasne, kto u nich w komisjach zasiada,
więc nawet z kimś na boku nie może pogadać.

Zawsze na koniec roku wozi "czekoladki"
do swoich biznesowych przyjaciół gromadki:
Urzędników, co nigdy nie zadają pytań,
jeśli plik załączników usta im zamyka;
firm kilku, co z nich każda ma dyrektora, który
wie jak dziś prawidłowo wystawiać faktury;
wreszcie zaprzyjaźnionych paru dziennikarzy,
by się chętnie zjawiali, gdy coś się ma zdarzyć.
Wszystkich się przy okazji dyskretnie wypyta,
z której strony najlepszy dostęp do koryta?
W ogóle bardzo cenne są takie objazdy,
bo wie co w trawie piszczy i co mówią gwiazdy.

Liczkas wspomniał jak kiedyś przyszło dziewczę młode
(wziąłeś jej boże rozum, mogłeś dać urodę)
i mówi: "proszę pana, ja tu sprawdzić muszę
jak państwo wydaliście z europy fundusze."

Gruchnął śmiechem jej na to: "sprawdzać bardzo proszę
mamy dokumentacji cztery pełne kosze,
więc tylko chciałbym panią uprzejmie zapytać
ile miesięcy, dziecko, chcesz to wszystko czytać?
Każde ciastko, a nawet ze stołu okruszek
spisane, policzone, bo rozliczyć muszę.
Każdy auta kilometr i muchę na ścianie,
ja tu wszystko w tych koszach mam porozliczane.

Tu u nas lipy nie ma, solidnie łączymy
wszystko ze wszystkim, dziecko, wszystkich ze wszystkimi.
Fakty? Ja w szafie filmów mam ponad trzydzieści,
niektóre takie, że to w głowie się nie mieści.

No i działamy ściśle z duchem europejskim:
mam film z podopiecznymi nad morzem egejskim,
inny, proszę, lecimy wzdłuż Płonki pod Płońskiem,
jest performans antyczny w pustyni błędowskiej...

A do tego działalność, dziecko, wydawnicza:
wydałem i rozdałem dzieła Mickiewicza,
pięknie przetłumaczone na język celtycki.
Słownik w najlepszych sklepach kupisz, choć nie wszystkich.
Do biblioteki ktoś, kto w tym języku czyta
przyjdzie i się przekona, że Rzeczpospolita
jest najnowocześniejsza, bo panem Adamem
może się Celt, turysta, zaczytać nad ranem.

Kolejny duży projekt: 'Z prezesem do kina':
Idzie na film samotny chłopak, czy dziewczyna,
to najpierw tutaj, do nas, damy urządzenie,
a w nim ja, jakbym zajął sąsiednie siedzenie.

Leci film, on w słuchawce słyszy mój komentarz:
'Patrz! Jakie buty stare! Jaki ładny cmentarz!
Ale laska przynudza... Jak ględzi ten koleś!
Bedzie przerwa, to kup se popcorn albo colę!'

W przerwie coś tam pośpiewam, na gitarze brzdękam
'My razem jednym gazem' (to nasza piosenka),
pocieszę, że ten świat jest najpiękniejszym światem,
po przerwie jadę dalej z filmowym tematem.
'Lej go! Lej go! Nie tego! To jest syn królowej,
jak cię pozna po bitwie - obetną ci głowę...'
Na koniec coś podpowiem z wieczornych atrakcji
i zaproszę ponownie do naszej fundacji.

Jeszcze przeróżnych szkoleń prowadzimy mnóstwo:
Starszych uczę wykrywać na targu oszustwo,
młodych mężów - podlewać swojej żony kwiatki,
młode żony - jak często dawać mu obiadki.

Dla wszystkich mam szkolenia z zakresu języków:
języka marginesu uczę polityków,
język moskiewskiej prawdy - mam dla dziennikarzy,
a Javę i Pythona - jak się chętny zdarzy.

A to tylko wierzchołek jest góry lodowej,
by wszystko ci omówić, musiałbym mieć dobę.
Wspomniałem, że my wszystkich solidnie łączymy
i jesteśmy najlepsi w tym, co tu robimy.

Dlaczego z waszych środków bierzemy tak dużo?
Dziecko, przecież do tego te fundusze służą.
Każdemu chcecie dawać według potrzeb jego,
a wielkie są potrzeby targetu naszego.

Kim dokładnie są wszyscy nasi podopieczni?
Ludzkość! starzy i młodzi i obcojęzyczni...

O tak, we wszystkich akcjach, bardzo uwzględniamy
osoby ze szczególnymi, dziecko, potrzebami.
Życie niepełnosprawnych, no cóż, nie jest super,
wiem to dobrze, dziecino, bo sam też mam grupę.

Dlaczego takich osób zatrudniamy mało?
Chciałbym więcej, lecz jakoś się tu nie zgłaszają.
Ja do nich zawsze idę, bo co mam unikać,
spytam: jak leci, bracie, co u ciebie słychać?
Krótko mówiąc: traktuję ich wszystkich jak swoich.
Nikt mi nie powie, dziecko, że się ktoś mnie boi.
Tak nie dzisiaj, nie wczoraj, lecz za każdym razem
(mam pełny regał fotek i wycinków z gazet),
adres, albo telefon do mnie wszyscy znają,
no to nie wiem, dlaczego się tu nie zgłaszają.

Ja z ciebie żarty robię? No może, troszeczkę...
Nie wolno już starcowi pożartować z dzieckiem?
Zobaczysz, jaka będziesz, mając moje lata,
gdy młodzież się zabierze za naprawę świata."

W myślach poprzedni ustrój wspomniał i bazarek,
jak wadza u nich szukał dolarów i marek,
Jakie mieli z Piotrusiem na kontrol sposoby...
Dzisiaj kontrole robią, chyba dla ozdoby.

Swoje na karku nosi, toż siedemdziesiątka,
lecz tak go odmładzają te jego dziewczątka,
że wciąż jak mnich, bez żony, jak Grisza Rasputin:
Co dzień z inną śniadanie, innej kwiatki kupi.

Marni ci wszyscy jego stali pracownicy...
Mało to razy robił spotkania w świetlicy?
Mało to przekonywał, uczył, motywował?
Ze sto razy im mówił, te mądrości słowa:

"Wy nie wiecie, robaczki, co to znaczy praca,
wam tu u mnie z luksusów w głowach się przewraca,
skarb tu macie, prezesa! Gościa z doświadczeniem!
Niech z jego życia czerpie młode pokolenie!
Postój se jedna z drugim w fabryce, przy taśmie,
to ci mówię, całusa w rękę chętnie dasz mnie,
albo w handlu: gdzieś sterczysz, przyjdzie ostra zima,
myślisz tylko, żeby sprzęt do ciuchów nie przymarzł."

Nie słuchali, więc nie raz, skutkiem irytacji,
przegnał tę całą młodzież - jak psa od kolacji,
a później na ich miejsce - inni przychodzili
i wyższe pensje chcieli, bardziej się lenili.
A jeszcze się im marzą pracownicze prawa
umowy nieśmieciowe i duża odprawa,
choć wiedzą, że u niego - z racji wyższych względów
nie ma wolnych wieczorów i całych weekendów.

Kiedyś więcej mógł wypić, dzisiaj pierwsza grupa,
ale przecież daleko mu jeszcze do trupa.
On, Liczkas, jeszcze wszystkim nie jedno pokaże,
a najbardziej wkurzają go młodzi gówniarze.
Ciska się jeden z drugim, coś tam poczytają
i już myślą, że świata wiedzę całą mają,
a jakie trza mieć nerwy, gdy bandyta tęgi
trzyma ci nóż przy gardle i krzyczy "Gdie diengi!".

Szkoda, że już na świecie nie ma Piotrka Kuty,
on był zawsze na cztery łapy grubo kuty,
z nim pogadał o wszystkim, wypił i pośpiewoł,
a teraz został Liczkas, jak samotne drzewo.

Co to jest, że tak z każdym nowym pokoleniem,
coraz mniejsze karzełki, większe ogłupienie,
aż się znów cieszy Liczkas, że się nie rozmnożył
jakby miał takich w domu - chudziutko by pożył.

I tak to rozważając zło i dobro dziejów
zasnął Liczkas przy stole - jak niedźwiedź wśród kniejów.

Rozdział 5.

Staszek

"A co tam u Beatki, wiesz jak wiedzie jej się?"

Zenek

"Nie wiem, nie założyła profilu na fejsie,
nie spotkałem jej, Stasiu, też na żadnych forach...
Całkiem w rozsypkę poszła naszej klasy sfora.

Od kogoś gdzieś słyszałem, że kolega Tadek
bez pośpiechu, spokojnie - daje sobie radę,
po podstawówce poszedł na masaż w technikum,
później, fach mając w ręku - grono łacinników
zwiększył na filozofii, dla mózgu higieny
i teraz, gdzieś w przychodni, masuje panieny,
a przy tym coś tam może przyrobić na boku...
Taki sobie pożyje i z dysfunkcją wzroku!

Niektórzy inni robią po związkach, fundacjach
przy projektach, warsztatach, albo konsultacjach.
A ja siedzę na wiosce, liczną mam rodzinę,
cienki socjal, lecz przy nich, to z głodu nie zginę."

Staszek

"Co ten Tadek przyrobi, klient adres poda,
jedź pół miasta po słupach i innych przeszkodach,
wszędzie niewykrywalne ścieżki rowerowe,
guziki w drzwiach tramwajów, windy dotykowe...
W przychodni, dużo częściej niż młode dziewczęta
trafi się babcia życiem do ziemi przygięta.
Z obsługą przez nas sprzętu do fizjoterapii
też jest problem i nikt go ugryźć nie potrafi."

Zenek

"Ech, ty Stachu, to jesteś wieczny pesymista,
Zawsze były kłopoty - sprawa oczywista.
Jesteś student, to lepiej opowiedz koledze
jak się dziś imprezuje w wyścigu po wiedzę."

Staszek

"To nie to samo dzisiaj, co dziesięć lat temu,
gdy pierwszy raz się brałem do studiów problemu.
Ludzie gdzieś pochowani siedzą po pokojach,
idziesz przez akademik, myślisz - nekropolia.
Na studenckie imprezy, już jestem za stary,
teraz się mogę z sednem sprawy brać za bary.

Humaniści, to mają prostsze studiowanie:
bierze książkę, skanuje, znaków rozpoznanie
przeprowadza i ma już podręcznik gotowy,
w sumie często nie musi zaprzątać tym głowy,
bo sporo jest dostępnych w sieci materiałów
po adaptacji - w jednej uczelni portalu.

Są problemy: rysunki, rękopisy, mapy,
cytowanie, przypisy i inne tematy,
lecz humanistów statek, choć trochę dziurawy
jest zdatny do bezpiecznej przez morze przeprawy.

Nauki ścisłe - tratwa: wzory i równania
niemożliwe przez program są do rozpoznania,
więc zostajesz na starcie już bez podręcznika,
choć adaptacje jedna ma politechnika,
ale nie udostępnia ich, no bo nie może.
Fakt, że dziesięć lat temu było jeszcze gorzej,
dzisiaj jednak dość sporo w sieci można znaleźć,
ale łba nie urywa i nie ma z czym szaleć.
A tu jeszcze dochodzą wykresy, schematy,
więc jak dawniej, najlepiej, jeśli ktoś kumaty
nagra swoje notatki ci na dyktafonik,
potem w kompa przepiszesz, możesz wracać do nich.
Już nie mówiąc, jaka to jednak strata czasu,
jakbyś kolego drewno zanosił do lasu.
niejednego bez wzroku znam informatyka,
więc też pomału, jakoś te studia popycham."

Zenek

"Stach! na dzisiejsze czasy, ty jesteś za miękki.
Zamiast studia popychać - zadbaj o studentki!
Toż dla nauki mógłbyś pokazać nie jednej,
że jak jest korzeń dobry - oczy niepotrzebne."

Staszek

"Prawda, nie moje czasy i nie dla mnie temat.
Traktować tak dziewczynę jak z kawą automat?
Przy kawie mogę z każdą gadać godzinami,
ale nic się nie zdarzy, gdy będziemy sami.
Co jej zaproponuję, oprócz 'fiku miku'
ciasne miejsce w pokoju, gdzieś w akademiku?
Nie dla nas szlak, co dał go wyborcom pan Bronek:
idź do pracy, weź kredyt, kupisz sobie domek."

Zenek

"Oj Stasiu, nie narzekaj, inni jakoś biorą.
Myślę, że dużo można, byle z silną wolą..."

Staszek

"Jesteśmy pokoleniem, Zenek, Czarnobyla.
Tyś się rodził, a w świecie atom się rozpylał...
Według mnie, to jest właśnie nadrzędna przyczyna,
że nic nie zrobisz, nawet możesz nie zaczynać."

Zenek

"Weź przestań, inni od nas mają jeszcze gorzej,
a przecież jakoś gryzą ten swój życia orzech..."

I tak to rozważając zło i dobro dziejów
zasną obaj przy stole - jak niedźwiedź wśród kniejów.

Posłowie

Tak "razem jednym gazem" się wszyscy uśpili,
a nowy rok się zaczął w sobie znanej chwili,
Lecz prezesso i chłopcy, nie wiedzieli kiedy,
pochłonięci przez własne radości i biedy.

O czym dumać, gdy coraz bardziej sięga bruku
zdrowy rozum, a uszy aż puchną od stuku:
pogłosek, przekleństw, kłamstwa, niewczesnych zamiarów,
spóźnionych żalów, kłótni, absurdu oparów...

Ach niechbym kiedyś w życiu dotrwał tej pociechy,
że pożytek publiczny trafiałby pod strzechy,
a trzeci sektor ludzkie sprawy dostrzec raczył...
Sam bym pierwszy ich chwalił, a błędy - wybaczył.

Koniec.

Komentarze i uwagi, mile widziane na adres

Powrót na stronę główną zlotowicz.pl