Czy była złą matką?

Zdrowy rozsądek, czy nadopiekuńczość posunięta do granic absurdu?

Poniższy list, stanowiący fragment większego opracowania, na pewno skłania do refleksji, a może zachęci kogoś do sięgnięcia po całą publikację.

Wśród znajomych, kilkoro uznało, że jest on wytworem fikcyjnym autorów książki, ale inni twierdzą, że opowiedziana historia jest autentyczna i dokładnie wiedzą, kogo dotyczy.

Czy była złą matką? (Na podstawie listu Anny, matki niewidomego)

Na pojawienie się pierwszego dziecka czekaliśmy z mężem kilka lat. Gdy wreszcie urodziłam syna, naszej radości nie było końca. Jego przyjście na świat było dla nas jak pojawienie się światła. Dlatego daliśmy małemu synkowi na imię Lucjan („lux” po łacinie znaczy „światło”).

Przez prawie dwa lata czas wychowywania i dorastania chłopczyka był dla mnie i dla męża wielkim szczęściem. Rozwijał się nadspodziewanie dobrze, a jego uśmiech codziennie rozjaśniał dość jednostajne dni, jakie przeżyć musi każda matka wychowująca samodzielnie niemowlę. Lecz, jak po najpiękniejszej słonecznej pogodzie nadchodzą chmury i burza, tak

nad naszą rodziną zawisła groza. Pewnej nocy Lucjan zachorował i zanim wezwałam lekarza, dostał wysokiej gorączki. Lekarz stwierdził ropną anginę. Zmartwił się stanem dziecka i zastosował silną dawkę penicyliny. Temperatura ustąpiła dość szybko, ale synek nie od razu przyszedł do siebie. Kiedy wreszcie wyzdrowiał, stwierdziłam z przerażeniem, że coś stało się z jego wzrokiem. Chłopczyk poruszał się po mieszkaniu swobodnie, ale na spacerach prawie nie puszczał mojej ręki. Kilka prostych matczynych eksperymentów z szukaniem kolorowych przedmiotów i ilustracjami z jego ulubionej książeczki dało tragiczny wynik. Wysunęłam przypuszczenie, że chłopiec nic nie widzi.

Od tego momentu nasze życie zamieniło się w jedno pasmo wędrówek po lekarzach. Za pożyczone pieniądze udało się nam nawet zorganizować wizyty u zagranicznych sław okulistycznych. Wszystko na nic. Większość lekarzy robiła wprawdzie nadzieję i przepisywała jakieś „cudowne” środki, ale nie przynosiło to chociażby najmniejszej poprawy.

Lata szybko mijały i Lucek osiągnął wiek szkolny. Mieszkając w Warszawie mieliśmy do wyboru dwie szkoły: dla dzieci słabo widzących przy ul. Koźmińskiej albo dla niewidomych w Laskach. Nie chciałam się w żadnym wypadku pogodzić z myślą o rozłące z synem. Wówczas w Polsce nikomu nie śniło się o integracyjnej edukacji niepełnosprawnych. Jednak moje serce, serce matki, czuło, że z synem musimy być razem. Zdecydowaliśmy, aby

chłopiec poszedł do najbliższej nam szkoły podstawowej. I tak Lucuś zaczął codziennie chodzić do klasy z dziećmi widzącymi. Byłam z tego powodu bardzo dumna, gdyż jedna z moich znajomych oddała swojego niewidomego Jasia do przedszkola w Laskach.

Już pierwszego dnia pobytu w szkole zauważyłam, jak rozkrzyczane dzieciaki pędzą po korytarzach, na nikogo nie zważając. Obawiałam się, że mojemu synkowi stanie się jakaś krzywda. Nie mogłam do tego dopuścić. Uprosiłam panią dyrektor, aby pozwoliła mi czekać na Lucka w szkole i na każdej pauzie opiekować się nim.

Od dawna wiedziałam, że niewidomi do pisania i czytania mają specjalny system – alfabet Braille’a, ale sprawa ta nie dotyczyła Lucjana. Był on przecież niewidomym tylko tymczasowo. Miałam wewnętrzną pewność, że to niewidzenie Lucka może trwać najwyżej rok lub dwa. Utwierdzały mnie w tym pojawiające się co kilka miesięcy w prasie artykuły o kolejnych wynalazkach poprawiających lub nawet przywracających wzrok. Najbardziej mojego męża, z zawodu elektronika, fascynowało wszczepianie do mózgu mikroelektrod. Skrzętnie kolekcjonowałam wszelkie wzmianki w gazetach o postępie medycyny i techniki, które zapowiadały rychłe rozwiązanie wszelkich problemów z utratą wzroku.

Lucek uczył się bardzo dobrze. Miał wyśmienitą pamięć, żywą wyobraźnię i odznaczał się logicznym myśleniem. Jak dobrze, że wcześniej sporo mu czytałam na głos. Najpierw bajki, a potem coraz trudniejsze pozycje z literatury. W czwartej klasie zaczęły przybywać nowe przedmioty, a te dawniejsze stawały się coraz trudniejsze. Lucjan już nie był w stanie wszystkiego zapamiętywać, nawet po ponownym przeczytaniu mu w domu odpowiedniego fragmentu podręcznika. Zakupiliśmy więc synowi dwa magnetofony kasetowe. Jeden miał na stałe w szkole, a drugi – w domu. Nagrywał wszystkie lekcje, a trudniejsze przesłuchiwał ponownie wieczorem.

Z roku na rok Lucjan przechodził do kolejnej klasy, otrzymując świadectwo z czerwonym paskiem. Było oczywiste, że pójdzie do liceum. Zauważyłam co prawda, że właściwie mój Lucjan nie ma kolegów, ale sprawa była dla mnie prosta. Nikt w klasie nie lubi prymusów. Z tak dobrym świadectwem Lucjan dostał się do liceum bez egzaminu wstępnego. Do tej szkoły przywoziłam syna samochodem, gdyż była oddalona od naszego domu o dwa przystanki tramwajowe, a ja nie chciałam ryzykować zdrowia niewidomego syna, jadąc w zatłoczonym pojeździe. Pójście do szkoły na piechotę byłoby dla niego z pewnością zbyt męczące. W czasie lekcji czekałam gdzieś na korytarzu, aby na każdej pauzie pomóc mu trafić do następnej klasy, toalety lub do pracowni. W ogólniaku Lucjan także prawie nie miał kolegów. Byli zawistni o jego dobre oceny, może też o słodycze, pomarańcze i kanapki, które zawsze przygotowywałam synowi w większej ilości, aby nie był głodny. Mąż świetnie zarabiał, więc mogliśmy sobie pozwolić na dostatnie życie. Ujemną stroną takiego dokarmiania była być może spora nadwaga Lucjana, co, przyznam, utrudniało mu kontakty z dziewczętami. O uprawianiu sportu nie było mowy, bo jakież tam dyscypliny mogą być dostępne dla osób z brakiem wzroku. Zauważyłam, że Lucjan zaczyna mieć trudności z angielskim. Może nawet nie tyle z wymową, co z pisownią obcych słów. Na to też znalazłam radę. Świetne zarobki męża wystarczały bez trudu dla nas trojga. Nie musiałam i nie chciałam pracować. Moim celem było poświęcenie całego czasu i wszystkich sił synowi. Zapisałam się na kurs angielskiego, by poznać ten język i być bardziej efektywną w pomaganiu synowi. Potem na korepetycje chodziliśmy razem z Luckiem. Nauka pisma brajla nadal nie miała sensu, bo już pojawiały się dla niewidomych aparaty do czytania. Były one bardzo drogie, ale i to postanowiliśmy przezwyciężyć. Mąż także bardzo kochał syna. Zatrudnił się na dodatkowe pół etatu, aby spłacić kredyt, za który kupiliśmy synowi Optacon. Tak się właśnie nazywał ten aparat. Oprócz jego zakupu trzeba było znaleźć środki na wyjazd za granicę na dwutygodniowe szkolenie. Słyszałam wprawdzie, że w Warszawie jest jakiś niewidomy nauczyciel, ale uważałam za absurd, aby jeden niewidomy mógł nauczyć drugiego czytania pisma ludzi widzących. Na szkoleniu w Szwecji uprzedzano mnie, że Lucek musi zainwestować co najmniej rok intensywnych ćwiczeń, aby osiągnąć wprawę w posługiwaniu się Optaconem. Nie przypuszczałam jednak, że sprawi mu to aż tyle trudności. Jeszcze w czasie szkolenia Szwedzi mówili, że Lucjan ma niewyćwiczony dotyk z powodu nieznajomości pisma brajla, a na Optaconie czytało się za pomocą palca dotykającego wibrujące litery. Po mniej więcej pół roku Lucjan uznał, że urządzenie to nie jest odpowiednie dla niego. Szybkość czytania, która nawet u najwprawniejszych użytkowników nie przekraczała 70 słów na minutę, była dla niego śmiesznie mała. Dobrze go rozumiałam. Zresztą już od kilku tygodni prasa podawała informację o jakiejś cudownej maszynie, która czytała niewidomym literaturę za pomocą sztucznego głosu. Na razie tylko po angielsku. Jednak wiadomo, takie wynalazki bardzo szybko się rozpowszechniają.

Gdy Lucjan znalazł się już w klasie maturalnej, podjęliśmy wspólnie decyzję odnośnie jego studiów. Trzeba było wybrać jakiś kierunek, na którym jest jak najmniej matematyki, gdyż ta dyscyplina jest z natury rzeczy dla niewidomych nieosiągalna. Za najlepszy kierunek z możliwych uznaliśmy psychologię. Zgłębienie tej nauki powinno pomóc Lucjanowi w znalezieniu klucza do łatwiejszych kontaktów międzyludzkich. On także zauważał, że poza rodziną nie ma wokół siebie przyjaznych mu osób.

By ułatwić synowi studiowanie, uzyskałam zgodę dziekana na przystąpienie do egzaminów wstępnych wraz z nim. To samo nazwisko, jak sobie kalkulowałam, zapewni nam miejsce w jednej grupie. Mijał semestr za semestrem. Nauka szła nam z Lucjanem zupełnie nieźle. Trochę się zawiodłam na tym, że psychologia pomoże nam w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Na naszym kierunku przeważały zdecydowanie młode dziewczęta. Było wśród nich wiele miłych panien, ale jakoś żadna z nich nie nawiązała bliższej znajomości z Lucjanem. Nie przypuszczam, żeby moja obecność była w tym jakąś przeszkodą. Przecież wszyscy na roku wiedzieli, że jestem mamą Lucjana a nie jego dziewczyną.

Aby nie stwarzać sobie nawzajem zbędnych problemów, zaproponowałam promotorowi, że napiszemy z synem jedną pracę dyplomową. Przecież i tak pomagałabym mu w przygotowaniu jego pracy. Po obronie była w domu wspaniała uroczystość. Świętowaliśmy uzyskanie dwóch dyplomów: syna i mojego. Mogłam teraz pójść do pracy. W latach 80. nie było wielką sztuką znalezienie zatrudnienia. Mnie jednak chodziło o dwa miejsca pracy w jednej instytucji. Do tego świetnie nadawał się szpital psychiatryczny, gdzie personel był liczny, a wskutek dużej płynności kadry często było nieobsadzonych po kilka etatów. Z dużym trudem przekonałam dyrektora, aby przyjął syna i mnie. Właściwie nie miał formalnych podstaw, aby odmówić. Każde z nas miało dyplom ukończenia studiów. Mąż wziął kolejną pożyczkę, by kupić nam nowy samochód. Z powodu większej odległości do naszej pracy nie mógł nas odwozić.

Pracę tę szybko polubiłam. Jednak wkrótce zorientowałam się, że Lucjanowi nie daje ona żadnej satysfakcji. Nie powinien być tak bardzo zmęczony i niezadowolony. Zawsze to ja przeprowadzałam wywiady z pacjentami. Nie mogłam tego zadania powierzyć Lucjanowi, bo w jaki sposób wypełniałby formularze i sporządzał pisemne informacje. Frustracja Lucjana z miesiąca na miesiąc pogłębiała się. Z niepokojem zauważyłam, że upodabnia się do niektórych pacjentów. Poprosiłam kilku lekarzy, aby dyskretnie obserwowali mojego syna. Dwóch z nich zauważyło u niego początki apatii. Spytałam, czy nie byłoby czasem wskazane zatrzymanie syna w naszym szpitalu na dłuższą obserwację. Lekarze wahali się, czy to na pewno konieczne, ale ja przekonałam ich o tym.

Nie było łatwo wytłumaczyć Lucjanowi, że na jakiś czas powinien pozostać w szpitalu jako pacjent. Jednak nie miał wyjścia. Obserwacja miała trwać 3 tygodnie. W tym czasie mój syn nawiązał flirt z jakąś pielęgniarką. Bardzo mnie to oburzyło, więc podjęłam stosowne kroki, aby skrócić obserwację i przenieść tę zuchwałą osobę na inny oddział. Już nie mogła mieć kontaktów z moim synem. Doszło, po raz pierwszy w życiu, do ostrej wymiany zdań na ten temat pomiędzy synem a mną, lecz ja nie ugięłam się. Nie po to, tak mu powiedziałam, poświęciłam ci życie, abyś teraz postępował nierozsądnie. Po tym zdarzeniu Lucjan zamknął się w sobie. Coraz częściej nie chciał ze mną jeździć do pracy. Pozostawiałam go wtedy w domu z kanapkami, herbatą w termosie i radiem. Tak na wszelki wypadek zmieniłam numer telefonu, aby nie kontaktowała się z moim synem ta niepoważna osóbka.

Próbowałam namówić syna, by bardziej zaangażował się w pracę, lecz on uparcie argumentował, że ona go wcale nie interesuje. Wolał chyba przebywać w domu. Trudno mi jednak dociec, dlaczego. Na szczęście udawało mi się wytłumaczyć nieobecność syna i nikt nie żądał jego częstych przyjazdów. Dotrwaliśmy w ten sposób 5 lat. Wiedziałam, że po tym okresie zatrudnienia można starać się w ZUS o rentę. Tak się złożyło, że jeden z lekarzy, którzy uczestniczyli w komisji, znał sytuację Lucjana. Pomogło też zaświadczenie o jego dłuższym pobycie na obserwacji.

Przyznana mojemu synowi renta jest bardzo skromna, ale nie musi już męczyć się w pracy. Ja nadal pracowałam, gdyż zdrowie męża zaczęło poważnie szwankować, przez co nie mógł już pracować na półtora etatu.

Po paru miesiącach stwierdziłam, że lekarze, podejrzewając syna o apatię, mieli rację. Choroba jego znacznie się pogłębiła. Próbowałam wyciągać go popołudniami do swych znajomych, lecz Lucjan za nic w świecie nie chciał tam chodzić. Na słuchanie czytanych przeze mnie książek też nie miał ochoty. Wolał te z biblioteki, nagrane na kasetach. Organizowałam też osoby, które podczas mojej nieobecności w domu, zajmowały się Lucjanem. Niektóre z nich były jeszcze młode i atrakcyjne. To także mu nie odpowiadało. Wolał samotność.

Przyszedł czas, że i ja zakończyłam swą pracę w szpitalu i przeszłam na emeryturę. Mogłam znowu cały swój czas poświęcić Lucjanowi. Stało się to dla mnie tym ważniejsze, że rok wcześniej zmarł na serce mój mąż. Jednak nie wiem, czy odzwyczailiśmy się z Lucjanem od siebie. On wcale nie potrzebuje mojego towarzystwa. Najczęściej nakłada na uszy słuchawki i godzinami siedzi przy radiu. Nie mogę tej postawy zrozumieć. Przecież dzięki mnie ukończył studia i zdobył stałe źródło dochodów. Przecież poświęciłam mu całe życie. Czy byłam złą matką?

Źródło: Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu

UCZEŃ NIEWIDOMY I SŁABO WIDZĄCY W OGÓLNODOSTĘPNEJ SZKOLE ŚREDNIEJ

PORADNIK DLA NAUCZYCIELI

Praca zbiorowa pod redakcją Stanisława Jakubowskiego

Warszawa 2005

2 komentarze do “Czy była złą matką?”

  1. Czytam to czwarty raz, a szokuje nadal. Zawsze to podsyłam ludziom którzy wydają mi się nadopiekuńczy w stosunku do swoich niewidomych dzieci. Robisz naprawdę cudowną robotę!

Skomentuj grzegorz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *