O dyrektorze z łaski bożej 2. Błagowieszczenskij czyli rusyfikacja w praktyce. 1895 rok.

Mogłoby się wydawać, że po dyrektorze Zieńcu gorzej już w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych nie będzie. I faktycznie, pod niektórymi względami było lepiej…

Prócz osobliwej kariery kolejnego dyrektora z bożej łaski, poniższy wycinek (60 tys. znaków) wspomina wiele postaci i zawiera mnóstwo pobocznych wątków, do wycięcia których nie mogłem się zmusić.
Dotychczas zabór rosyjski kojarzył mi się głównie z podstawowymi informacjami z lekcji historii, od niedawna także z notką „dozwolieno cenzuroju” umieszczaną w niektórych powieściach z przed I wojny, przytaczany fragment pokazuje nowe wymiary tej sprawy m.in. rusyfikację w praktyce ze zwieńczeniem w postaci strajku wychowańców ociemniałych w 1905 roku…

Czasy Błagowieszczenskiego.

Po usunięciu się Zieńca w listopadzie 1894 roku czasowo pełniącym obowiązki dyrektora został nauczyciel Feliks Witkowski. Upatrzony na dyrektora, wówczas lekarz zakładu Błagowieszczenskij już w grudniu 1894 sprowadził się do Instytutu, w marcu zaś 1895 podał się do dymisji z zajmowanych dotąd urzędów lekarza wojskowego 15 bataljonu saperów i lekarza Instytutu i wyjechał do Moskwy, skąd złożył podanie o stanowisko dyrektora Instytutu. Dzięki temu zyskał prawa i przywileje, które przysługiwały urzędnikom Rosjanom, powołanym do Polski ze środkowych gubernij cesarstwa, a mianowicie: zasiłek kilkusetrublowy na przejazd do miejsca urzędowania (progony), skrócony czas służby (20 lat), pięciolecia i zapomogi na wychowanie dzieci. Po trzech tygodniach Błagowieszczenskij powrócił do Warszawy i spokojnie oczekiwał na nominację. Jakoż w maju oczekiwany reskrypt ministerjalny został wydany, a d. 25 czerwca były lekarz Instytutu objął obowiązki dyrektora.

Błagowieszczenskij ukończył wprawdzie wyższy zakład naukowy, ale ogólnie nie można go było zaliczyć do ludzi kulturalnych i uspołecznionych. Do teatru nie chodził, książek żadnych nie czytywał, muzyki nie lubił, wystaw sztuk pięknych nie zwiedzał. Chełpliwie sam przyznaje się do tego, twierdząc, że to wszystko nie zajmuje go wcale. Nawet zawód lekarski nie ciągnął go ku sobie i z tego do Zieńca był podobny. Dyplom lekarza był mu potrzebny jako furtka do godności i zaszczytów. Był typem ciasnego „czynownika” rosyjskiego na kresach, dla którego rosyjskość i prawosławje stanowiły cudowny, jak z bajki wszystko umożliwiający talizman szczęścia. Za największych wrogów państwowości rosyjskiej i narodu rosyjskiego szczerze, czy obłudnie, uważał Polaków i polskość i do takiego swego mniemania naginał fakty, zestawiał porównania, wyciągał z nich wnioski. Oto próbka. Starając się o powiększenie pensji dyrektorskiej z 1500 do 2000 rb„ w przedstawieniu do kuratora z d. 9/1 1898 r. pisze: „Autor ustawy z r. 1884 dyrektor Papłoński był pewny, że następcami jego będą osoby pochodzenia rosyjskiego i starania o ich stronę materjalną nie wchodziły w zakres jego działalności. Tem tylko wytłumaczyć można pensję dyrektora, stanowiącą zaledwie 1500 rubli.”

Zobaczmyż, jakie otrzymał przygotowanie do trudnych i odpowiedzialnych obowiązków kierownika Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie.

Błagowieszczenskij, syn popa obwodu Semipałatyńskiego, ukończył fakultet medyczny uniwersytetu w Moskwie ze stopniem lekarza. W roku 1882 wstąpił do pułku jako młodszy lekarz, a w roku 1885 tranzlokowany został do Warszawy, gdzie pełnił służbę w rozmaitych oddziałach wojskowych aż do marca 1895 roku. Jednocześnie był lekarzem gimnazjum Praskiego, skąd dzięki protekcji kucharki, a potem żony Apuchtina Jefrosinji Miecznikowej w roku 1894 tranzlokowany został na lekarza do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych z płacą 500 rubli. Długoletni lekarz Instytutu dr. Bartoszewicz, Polak, musiał ustąpić mu miejsca, chociaż zaledwie parę lat brakowało mu do wysłużenia całkowitej emerytury.

Przyjrzawszy się dobrze rządom Zieńca w Instytucie, Błagowieszczenskij nie omieszkał o wszystkich nadużyciach jego informować Apuchtina, który już dosyć miał kłopotów z doktorem medycyny i radby go się był pozbyć z Instytutu.

Błagowieszczenskij nie miał pojęcia ani o nauczaniu, ani o wychowaniu głuchoniemych i wcale nie dbał o to, ażeby się z tą gałęzią pedagogji zapoznać. Zdawało mu się jednak, że stanowisko dyrektora Instytutu upoważniało go do zabierania głosu w sprawie kształcenia głuchoniemych i ociemniałych, wygłaszał więc myśli, których należycie nie sprawdził i niczem nie uzasadnił. (…)

Jak się zapatruje na prawo i na jego zastosowanie, dość będzie przytoczyć dwa fakty z jego działalności dyrektorskiej:
1) Kiedy jedna z nauczycielek w rozmowie z nim powoływała się na ustawę Instytutu, odpowiedział jej: „Ustawa jest kanwą, na której można wyszywać wszystko, co się tylko podoba” (Ustaw eto kanwa, na kotoroj możno wyszywat, czto ugodno).
2) Nie mogąc znieść, że nauczyciele na lekcjach historji zapoznawali młodzież głuchoniemą i ociemniałą z dziejami Polski, zaraz po objęciu urzędowania w Instytucie, bo 28 października 1895 r. prosi urzędowo kuratora Apuchtina o poprawienie Ustawy w paragrafie 35 p. 5, mianowicie, aby do wyrażenia „wiadomości z historji i geografji” kurator dodał wyrazy „preimuszczestwienno Rossiji.” Naturalnie, że na taką zmianę Ustawy Apuchtin zgodzić się nie mógł.

Na posiedzeniach rady pedagogicznej nie porusza żadnych tematów pedagogicznych, zato bardzo pilnie odczytuje wszelkie rozporządzenia władz ministerialnych i okręgowych, które do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych żadnego zastosowania nie mają, Kiedy razu pewnego mówiono na sesji, że na zupełne przyswojenie przyimków przez głuchoniemych dużo czasu przechodzi, Błagowieszczenskii zdziwiony miał odwagę przeciwko temu zaprotestować, twierdząc, że jego syn, uczeń II klasy gimnazjum, przyimki miał zadane na jedną lekcję. Tak dyrektor Instytutu Głuchoniemych odróżniał naukę gramatyki w szkołach dla dzieci pełno zmysłowych od nauki języka dla dzieci głuchoniemych.

Na uczniów wpływu nie miał żadnego, nigdy z nimi nie rozmawiał zarówno z Polakami, jak i z Rosjanami. Jeżeli wypadło mu dać admonicję któremuś, kręcił głową, rozkładał ręce i powtarzał po rosyjsku: „Źle, źle, bardzo źle!” Czyż tak można? (Płocho, płocho, oczeń płocho, razwie tak możno?). Uczeń stał spokojnie, często nie domyślając się z ruchów dyrektora (zawsze były jednakowe), o co mu właściwie chodziło. Jednak w sprawozdaniu z roku 1897 Błagowieszczenskij pisze, że „napomnienie dyrektora uważane jest za bardzo ciężką karę.”

Nabył harmonijkę dra Urbantschitscha do ćwiczeń słuchowych i robi? z nią doświadczenia z tymi najczęściej uczniami, za których rodzice płacili mu honorarjum jako lekarzowi. Niezależnie od tego, udając specjalistę chorób usznych, stosował przypalanie elektrycznością skóry poza uszami, nie przynosząc głuchoniemym temi doświadczeniami nic, prócz rozdrażnienia.

Kamertony Bezolda, kupione kosztem kilkuset rubli, leżały bezużytecznie, gdyż ani on sam nie zainteresował się, jak się z niemi obchodzić należy, ani nikogo z nauczycieli nie upoważniał do tego. Ustalenie stopnia wrażliwości głuchoniemych na podniety słuchowe byłoby ważną wskazówką, którym głuchoniemym rozwijanie słuchu przydaćby się mogło, a dla których jest zupełnie zbyteczne.

Słyszało się głosy i teraz jeszcze mówią niektórzy, że Błagowieszczenskij był dobrym administratorem. Sądy takie opierano na zestawieniu jego działalności z działalnością Zieńca i na pewnych rzucających się w oczy faktach, nie wnikając ani w treść, ani w pobudki tych lub innych jego zarządzeń. Ażeby nie być posądzonym o stronność, przytoczyć należy choć w zarysie dodatnie i ujemne strony jego gospodarki.

Za rządów Błagowieszczenskiego skanalizowano gmach cały, dodać należy nawiasem wadliwie, przerobiono w domu Nr. 4 mieszkania na sklepy dochodowe, zaprowadzono niektóre ulepszenia w gospodarstwie, rozszerzono warstat ślusarski, kupiono do drukarni nową maszynę pośpieszną, do sal szkolnych nabyto ławki dębowe dwuosobowe i t. p. Z jego inicjatywy zaprowadzono w gmachu Instytutu oświetlenie gazowe, ale dokonano tego bez planu i należytej oszczędności i wskutek tego koszt urządzenia instalacji niepomiernie był duży. Część robót wykonało Towarzystwo Gazowe jeszcze w roku 1895, podobno swoim kosztem, na zasadach wypożyczania urządzeń, z pobieraniem od Instytutu corocznie dość wysokiej opłaty. Dalszą instalację Błagowieszczenskij polecił dokonać przyjętemu na nauczyciela ślusarstwa, a wziętemu wprost z pułku żołnierzowi, niejakiemu Sztyrkowowi, który przed pójściem do wojska pracował w jednej z fabryk moskiewskich metalowych. Wykonane przez Sztyrkowa roboty okazały się wadliwe, korzystanie z instalacji zagrażało niebezpieczeństwem i jakkolwiek na taki eksperyment wydano dość znaczną sumę pieniędzy, trzeba było wszystko zmienić i zaprowadzenie instalacji powierzyć Towarzystwu Gazowemu. Roboty dokonywane były w ciągu lat kilku, urywkowo, co znacznie podnosiło koszty i nie zawsze było celowe. Ile kosztowało zaprowadzenie oświetlenia gazowego w Instytucie, trudnoby teraz określić; dość przytoczyć, że samej dzierżawy za wypożyczenie urządzeń instalacji Instytut wypłacał aż do roku 1915 po 135 rubli 69 kop. rocznie.

Jeszcze zaznaczyć należy, że Błagowieszczenskij wydawał fundu sze Instytutu na rozmaite cele, mało może nieraz wspólnego z pedagogją mające, ale do swej kieszeni pieniędzy nie zagarniał. I to są dodatnie strony jego gospodarki. Zobaczmyż teraz odwrotną stronę medalu.

Dawniej w szpitalikach Instytutu dla chorych dziewcząt i chłopców internistów było po 8 do 10 łóżek; Błagowieszczenskij tylko po 4 łóżka dla każdego oddziału pozostawił, opierając swoje zarządzenie na doświadczeniu, zdobytem w szpitalach wojskowych, gdzie, jak mówił, więcej nad 4% żołnierzy chorować nie może. W sprawozdaniu z roku 1895 pisze. „Urządzenie szpitalików na 4 łóżka i 1 zapasowe czyni zadosyć wszelkim wymaganiom higjeny.“ Skutek zarządzenia był taki, że śmiertelność wśród dzieci znacznie się zwiększyła, gdyż częstokroć do szpitalika przyjmowano takie dzieci, które już dawno w łóżkach być powinny.

Najbardziej interesował się ogrodem, w którym po całych dniach przebywał, doglądając robotników i wydając rozmaite polecenia. Kopał, sadził, nowe uliczki przeprowadzał, dawne kasował, grodził, sypał wały, co często zupełnie zbyteczne było. Na taką zabawę ogrodową po parę tysięcy rubli wydawał rocznie. Któregoś roku zaczął skupować drzewo budowlane i przy pomocy ogrodnika budował pieczarkarnię w ogrodzie. Wykopano dół o znacznej przestrzeni, nakryto go dachem, przygotowano odpowiednie półki na gniazda do hodowli pieczarek, sprowadzono kilkadziesiąt fur nawozu końskiego i zaczęła się hodowla. Koszt urządzenia pieczarkarni wynosił przeszło 1000 rubli; woń od sprowadzonego nawozu rozchodziła się po całem terytorjum Instytutu i niemile drażniła powonienie. Eksperyment nie trwał zbyt długo: wiązanie nad pieczarkarnią i półki na gniazda hodowlane w krótkim czasie przegniły, dach zapadać się zaczął, półki opadły i trzeba było włożyć znów w przedsiębiorstwo kilkaset rubli albo zaniechać go zupełnie. Wobec strat znacznych wybrano to ostatnie.

W ogrodzie Instytutu oddawna istniała niewielka oranżerja, w której podczas zimy przechowywano rośliny, do użytku zakładu potrzebne. Błagowieszczenskiemu przyszło do głowy, ażeby zaprowadzić kwiaciarstwo i hodowlę roślin cieplarnianych, z których Instytut zyskać winien wcale pokaźny dochód. W tym celu należałoby wybudować jeszcze jeden duży budynek. Ale wybudowanie nowej oranżerji w instytucji rządowej to sprawa do wykonania była niełatwa. Projekty, wyliczenia, pozwolenie władz centralnych w Petersburgu, potem ogłoszenia, licytacja, budowa, komisje odbiorcze — na to potrzeba czasu dłuższego. Tego wszystkiego Błagowieszczenskij radby uniknąć, inną więc drogę wybrał do uskutecznienia swojego projektu. Nie zdradzając się z nim ani do władz okręgowych, ani nawet do rady gospodarczej, która właściwie powinna była wiedzieć

o każdym wydanym groszu z funduszów Instytutu, sprowadza kilka tysięcy cegły i kilkanaście beczek cementu pod pozorem doprowadzenia do porządku piwnic pod prawą oficyną; drzewo budowlane kupowało się na rachunek warstatu stolarskiego.

I na wiosnę zaczyna budowę. Ile kosztowało wybudowanie cieplarni, obliczyć niepodobna, gdyż opłacone rachunki nie wskazywały wcale wykonywanych w rzeczywistości robót. Zdun murował kanał ogrzewający i komin, a płacono mu za reparację i stawianie nowych pieców; oszklenie oranżerji figurowało jako wprawione w gmachu szyby; deski do nakrycia dachu cieplarni kupowano niby na potrzeby stolarni; mularze i cieśle otrzymywali wynagrodzenie za roboty w Instytucie bez wymienienia, jakie one były. Zysk z wybudowanej cieplarni był bardzo nieznaczny. Ogrodnicy nie znali się na hodowli roślin, kupujących nie było, nawet koszt opału się nie zwracał. I nowa oranżerja długi czas stała bez użytku, aż ją w roku 1906 rozebrano.

A może nie o dochody chodziło Błagowieszczenskiemu. Nie mogąc nic zdziałać w dziedzinie nauczania i wychowania głuchoniemych i ociemniałych, chciał chociaż w czemkolwiek pokazać, że Instytut pod światłem kierownictwem lekarza pomyślnie się rozwija, a więc pieczarkarnia, której nie było, oranżerja, kilkanaście drzew posadzonych na dziedzińcu.

Błagowieszczenskij lekceważył sobie radę gospodarczą i wiele zarządzeń swoich uskuteczniał bez jej wiedzy i zezwolenia, o niektórych zaś komunikował radzie już po fakcie, kiedy trzeba było regulować rachunki za dostarczone przedmioty lub wykonane roboty. Pod tym względem naśladował swego poprzednika Zieńca, chociaż dawniej oburzał się na tego rodzaju sprawy i bezprawiem je nazywał. Naprz., kiedy minister oświaty Głazów w roku 1904 zwiedzał Instytut, Błagowieszczenskij nabył na mieście talerz orzechowy rzeźbiony i kilka szczotek i prosił ministra o pozwolenie ofiarowania mu ich jako wyrobów wychowańców Instytutu. Rachunku tego, wynoszącego 20 rubli, rada gospodarcza zaakceptować nie chciała. Również bez wiedzy rady odnowił na koszt zakładu meble instytutowe, które kupione jeszcze przez Zieńca, dotąd upiększały salon dyrektora; kazał zrobić czworo dębowych drzwi do swego mieszkania i okuć je bogato; nabył do pokoju stołowego mosiężny żyrandol gazowy o kilku ramionach; budował i robił przeróbki w gmachu, kupował i sprzedawał krowy i t. p. Z obawy przed prześladowaniem dyrektora członkowie rady gospodarczej w milczeniu godzili się z bezprawiem i podpisywali rachunki i dopiero około roku 1904, ośmieleni prądem nieco liberalnym, veto stawiać zaczęli.

Gospodarka Błagowieszczenskiego w skutkach była fatalna; pozostało po nim 24276 rub. 65 kop. długu, który w następnych latach Instytut spłacać musiał, odmawiając sobie przez to wielu niezbędnie potrzebnych rzeczy i ulepszeń.

Już po wyjściu Błagowieszczenskiego z instytutu z woli ministerjum oświaty zarządzono śledztwo w Instytucie, które prowadził pomocnik kuratora okręgu naukowego Posadskij-Duchowskoj. Raport, złożony ministerjum przez niego, obciążał winą wyłącznie członków rady pedagogicznej i gospodarczej; Błagowieszczenskij został uniewinniony. Sprawa ciągnęła się lat kilka. Zażądano tłumaczeń od wszystkich obwinionych i przesłano je do władz centralnych w Petersburgu. W roku 1912 sprawę umorzono, udzieliwszy członkom rady gospodarczej i pedagogicznej surowej nagany. I sprawdziło się tu przysłowie, że ślusarz zawinił, a kowala powiesić chciano. W tej sprawie tylko Błagowieszczenskiego pociągnąć trzeba było do odpowiedzialności i nikogo więcej. Błagowieszczenskij w takiej ścisłej tajemnicy utrzymywał stale stan materjalny Instytutu, że nikt nawet nie przypuszczał tak znacznych długów. Wszystkie rachunki przetrzymywał u siebie i oddawał buchalterowi do sprawdzenia i do opłaty tylko te, o które bardzo nalegano lub które już dłuższy czas wyleżały się u niego w tece.

W maju 1905 roku oznajmił radzie gospodarczej zaledwie 3000 rubli długów, w rzeczywistości zaś było już ich kilkanaście tysięcy. W październiku tegoż roku na zapytania członka rady starszej dozorczyni Wiery Łopatin, ile Instytut ma długu, rzekł, że nie widzi potrzeby dawać odpowiedzi, zresztą i sam nawet nie wie tego.

I nie tylko takie nadużycia popełniał Błagowieszczenskij. Były i inne.

Fortepian zakładowy, zabrany domieszkania dyrektorskiego jeszcze przez Zieńca, trzymał nadal do użytku swych dzieci i wcale nie myślał go zwracać; do posług w mieszkaniu własnem trzymał służącą, której przez szereg lat dawał żywność i pensję z Instytutu; ażeby zaś nie zwracać na siebie uwagi, pozwolił na taki sam przywilej starszej dozorczyni i ekonomowi.

Prawdomównością i skrupulatnością nie odznacza się wcale: lubi to lub owo upiększyć i zachwalić, dodać lub odjąć lub skłamać po prostu, jeżeli to do jego celów jest potrzebne. Tak było z budową oranżerji i pieczarkarni, tak z podarunkiem dla ministra, tak z projektowaną przez niego piekarnią, którą wysunął jako atut przed dymisją Zieńca. Chcąc w zupełności uzależnić od siebie nauczycieli Instytutu przez narzucenie im bardzo odpowiedzialnych, lecz nieokreślonych obowiązków wychowawczych, w d. 22/X11 1895 r. przesyła do kuratora instrukcję dla dyżurnych nauczycieli pomocników i dozorców i prosi o jej zatwierdzenie.

Otrzymawszy od Apuchtina odpowiedź z zaleceniem, aby instrukcja uprzednio zatwierdzona była przez Radę Pedagogiczną, Błagowieszczenskij w dn. 3.X.1896 r. kłamliwie odpisuje, że instrukcja już była przejrzana i że od nikogo z Rady Pedagogicznej żadnego protestu przeciwko niej nie było. Kiedy przysłany na rewizję Instytutu przez kuratora Szwarca pomocnik jego Posadskij zapytywał na posiedzeniu Rady Pedagogicznej, z jakich funduszów nabyty został przyrząd Bezolda, Błagowieszczenskij najspokojniej wobec wszystkich skłamał, oznajmiając, że z daru pewnego barona. Obecny na posiedzeniu pomocnik dyrektora Jakowienko kategorycznie zaprzeczył temu i oświadczył, że z funduszów specjalnych Instytutu. I Błagowieszczenskij musiał policzek przyjąć w milczeniu.

W sprawozdaniach (otczot), wydanych przez niego, jest pełno niedokładności, błędów i samochwalstwa. Oto kilka faktów.

W sprawozdaniu z roku 1895 pisze, że uczniowie niewidomi zajmowali się muzyką po 10 godzin dziennie. Zupełnie niezgodne z prawdą: (…) w rzeczywistości zaś wypadło na każdego 2—3 godziny dziennie.

Omawiając stan sanitarny zakładu, chwali się, że „w sypialniach z pod podłogi usunięto błoto, roznoszące zapach zgnilizny” i że „w kuchni podłogę z nawpół zgniłych desek zastąpiono nieprzepuszczalnym asfaltem”. Co do pierwszego nasuwa się wątpliwość, aby mogli być tacy ludzie, którzy pod podłogę w sypialniach gromadziliby błoto. Drugie twierdzenie również jest zgoła nieprawdziwe: w kuchni była posadzka, ułożona z płyt piaskowca jeszcze za czasów Szczygielskiego; asfaltu tam nigdy nie było.

Dalej chełpliwie mówi, że przy aptece jest osobna bibljoteka lekarska. Są to te same czasopisma i książki lekarskie, które skupował dla swoich celów jego poprzednik Zieniec, a które on nieprawnie wyłączyć kazał z bibljoteki i do apteki przeniósł.

Nie wie nawet, że muzeum pedagogiczne w Instytucie ma rozmaite działy, a między niemi i okazy do nauki przyrody, gdyż na str. 23 sprawozdania z roku 1895 mówi: „Przy Instytucie istnieje muzeum, kompletowane przez nowe przedmioty i herbarjum do nauki poglądowej”. Niewiadomo, co miał na myśli: czy właśnie ten zielnik muzealny, czy co innego.

Na 108 stypendjów skarbowych otrzymywał Instytut podług etatu 13388 rubli, na jedno więc wypadło 123 rub. 96 kop. rocznie. Błagowieszczenskij w 4 kolejnych sprawozdaniach twierdzi, że każde stypendjum skarbowe wynosi 150 rubli i dopiero w ostatnim z roku 1903 ubolewa, że zaledwie 123 ruble.

W sprawozdaniu z roku 1896, str. 72, podaje, że na reparację dwóch klarnetów wydano 250 rub. Ciekawa rzecz, co to za reparacja być mogła, skoro nowe klarnety nie kosztowałyby tyle.

W sprawozdaniu z roku 1897 mówi, że sklepy, przerobione z mieszkań w gmachu Instytutu, przynoszą około 3000 rub. rocznego dochodu, a nieco dalej w rubryce dochodów z dzierżawy sklepów i nieruchomości wykazuje tylko 2047 rub. 18 kop. (Do 3000 rub. jeszcze daleko).

Wszystkie te wyżej przytoczone przykłady nie dają nam jeszcze jasnego pojęcia, kim był właściwie Błagowieszczenskij. Charakterystyka jego byłaby niezupełna, gdybyśmy nie określili bliżej jego stosunku do Polaków i polskości, stosunku, który był wynikiem jego głębokiej wiary w misję, jaką miał do spełnienia w Instytucie, mianowicie tępienia wszystkiego, co polskie i szerzenia prawosławia i rosyjskości w imię chwały jego wielkiej ojczyzny. Głównym celem jego działalności w Instytucie była chęć zrusyfikowania zakładu, nadania mu piętna instytucji prawdziwie rosyjskiej, a podtrzymywany przez swego protektora Apuchtina, zabrał się do tego z całą energją i zapałem, godnym lepszej sprawy. I nie tylko usuwa systematycznie żywioł polski z zespołu pracowników Instytutu, nie tylko ogranicza przyjmowanie uczniów i uczennic Polaków i wszelkie trudności im stawia, ale stara się wprowadzać zwyczaje i obyczaje rosyjskie, które, robiąc szczerby i znacząc rysy w naszem życiu narodowem, zacierałyby indywidualność polską i czyniłyby nas mniej odpornymi na wpływy zewnętrzne rosyjskie.

Pierwszą rzeczą, jaką zmienił w kilka dni po zainstalowaniu się w Instytucie, był dzwonek, zwołujący dzieci i służbę do jadalni. Drażni go wprowadzanie w ruch całego dzwonka, wydaje więc polecenie umocowania go nieruchomo i poruszania go tylko sercem, jak każe zwyczaj rosyjski. Dzwonek ten i dziś jeszcze widzieć można i warto go może w takim stanie pozostawić w muzeum instytutowem, jako wieczną pamiątkę zapędów rusyfikatorskich pseudo-pedagoga rosyjskiego, lekarza Błagowieszczenskiego.

W przedstawieniu do kuratora z d. 4/12, 1896 r. proponuje usunąć z Instytutu nauczyciela religji i kapelana ks. A. Martyńskiego, pensję zaś jego oddać duchownemu prawosławnemu. Zgody Apuchtina nie uzyskał.

Ruguje zupełnie zarówno z druku, jak i w mowie ustnej nazwy: Polska, Królestwo Polskie, Polak, zastępując je wyrazami: Kraj przywiślański, ludność miejscowa. Przegląda kajety uczniów i uczennic z historją i geografją, a znalazłszy te wyrazy, żąda ich usunięcia i zastąpienia przez milej wpadające mu w ucho.

W roku 1896 przy odnawianiu ścian zewnętrznych gmachu Instytutu żąda usunięcia z frontonu napisu polskiego: Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych, który drażni jego oczy i spokoju mu nie daje. Napis ocalał tylko dzięki pomocnikowi architekta okręgu naukowego Żebrowskiemu, który zdołał wytłumaczyć Błagowieszczenskiemu, że napisu tego bez poważnego uszkodzenia ścian usunąć się nie da.

Ażeby nadać Instytutowi charakter szkoły rosyjskiej, w roku 1897 w klasach polskich w rogach sal pozawieszał „ikony” prawosławne. Przeciwko temu zaprotestował nauczyciel religji ks. Jagodziński i na swój koszt kupił obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej, prosząc o umieszczenie ich w klasach. Błagowieszczenskij obrazy przyjął i poumieszczał je w klasach, ale w rogach pod ikonami. Sprawa oparła się o kuratora, który nareszcie pozwolił, żeby w klasach polskich wisiały tylko obrazy katolickie i zgodnie ze zwyczajem polskim, pośrodku ściany.

Czasopism i książek polskich do bibljoteki nie pozwalał nabywać wcale, motywując swe rozporządzenie zakazem kuratora okręgu. Nawet „Przegląd Pedagogiczny” nie otrzymał prawa debiutu w Instytucie, gdyż, jak się wyrażał Błagowieszczenskij, „niema w nich nic z życia rosyjskiego” (w niom niet niczewo z ruskoj żizni) Tą samą zasadą kierował się, nie dając pozwolenia na sprowadzenie ze Lwowa książek Mejbauma do nauki języka polskiego na klasę II, III i IV dla głuchoniemych Żądał, aby nauczyciele tłumaczyli książkę inspektora okręgowego Rudenskiego p. t. „Ruskoje słowo”, napisaną specjalnie do ruszczenia dzieci polskich pełnozmysłowych. Nawet mapy z napisami polskiemi z klas usuwa Trudno o większą bezczelność i ignorancję pedagogiczną. Jednocześnie sprowadza w większej ilość dzieła z literatury rosyjskiej i zapełnia niemi bibljotekę Instytutu.

Do drukowania książek alfabetem wypukłym dla ociemniałych jeszcze za Papłońskiego nabyto za granicą komplet czcionek, które razem z innemi czcionkami przechowywano w drukarni. Błagowieszczenskij nic nie drukował temi czcionkami, a chcąc uniemożliwić drukowanie książek polskich nawet w przyszłości, załatwia się z niemi w sposób bardzo prosty: bez skrupułu sprzedaje je na szmelc jako materjał nieużyteczny. Pozostałe jeszcze w niewielkiej ilości książki polskie dla ociemniałych pousuwał na strych, gdzie pod wpływem kurzu, wilgoci i zmiennej temperatury zmarniały do reszty i do użytku już były niezdatne. Natomiast sprowadza z Petersburga kilkadziesiąt książek, napisanych metodą Braille’a po rosyjsku z utworów Puszkina, Tołstoja, Turgieniewa, Lermontowa, Krylowa i każe je czytać ociemniałym.

Choinkę dla wychowańców Instytutu urządza tylko podczas świąt prawosławnych, pragnąc tym sposobem w oczach wrażliwych z natury na podniety zmysłowe głuchoniemych podnieść i upamiętnić święta prawosławne, a przez to samo obniżyć i zbagatelizować katolickie.

Dążeniem jego było, aby nic przeszłości Polski nie dostało się do wiadomości głuchoniemych, którym radby wtłoczyć w mózgi, że Rosja jest ich ojczyzną, a przeszłość Rosji to ” przeszłość ich praojców. Kiedy spostrzegł w kajecie uczniów, że nauczyciel, mówiąc o Katarzynie II, wspomniał i o rozbiorach Polski, zauważył przekonywająco, że szczegóły takie dla głuchoniemych są zbyteczne, gdyż „nie trzeba siać niezgody pomiędzy Polakami a Rosjanami.” Spostrzegłszy w kajetach uczniów wzmiankę, że utworzone na Kongresie Wiedeńskim Królestwo Polskie było złączone z Rosją, oburzał się, twierdząc, że nie mogła Rosja otrzymać tego, co już oddawna było jej własnością. Dopiero podręcznik rosyjski do historji Iłowajskiego, który był jego alfą i omegą, przekonał go, że był w błędzie.

Historję Polski zupełnie usunął z programu nauk zarówno dla głuchoniemych, jak i dla ociemniałych.

W sprawozdaniach, pisząc o początku Instytutu, stale powtarza, że „został założony kosztem 18,000 rubli, na ten cel przeznaczonych przez Aleksandra I i z innych dobrowolnych ofiar”, o tem zaś, że sumę 18,000 rubli otrzymano ze skarbu Królestwa Polskiego, tendencyjnie zamilcza.

Jakkolwiek na drukowanie podręczników dla głuchoniemych i ociemniałych ustawa przewidywała 200 rubli rocznie z funduszów skarbowych, przez lat 11 nie wydrukował ani jednej książki. Zaledwie zdobył się na 5 sprawozdań, w których są poważne luki. Niema naprz. wzmianki o kapitale żelaznym, brak listy ofiarodawców, szczegółowego wykazu wpływów i wydatków i t. p. Niema również żadnej wzmianki o legacie Jankowskiej (20,000 rub), Śmigielskiego (94,000 rub.) i innych, ale jest o zapisie 1000 rub. przez niejaką Czajuszczewową w sprawozdaniu z roku 1903 w takich słowach: „Dzięki Czajuszczewowej z Briańska skład materjałów (szopa) przerobione na warstat stolarski.” Przeróbka szopy, a raczej wzniesienie na tem miejscu nowego budynku parterowego kosztowało oprócz ofiary Czajuszczewowej, około 6000 rub., które wyasygnowano z funduszów Instytutu. Ale Błagowieszczenskij miał czoło zaproponować radzie pedagogicznej, ażeby w ścianę zewnętrzną nowej stolarni wmurować tablicę z napisem w języku rosyjskim „Zbudowana kosztem Czajuszczewowej z Brjanska” (postrojena na sriedstwa Czajuszczewowej iz Brianska). Umieszczenie tablicy nie doszło do skutku.

Cenzurki drukuje tylko z tekstem rosyjskim i wydaje je głuchoniemym z oddziałów polskich, nie bacząc na to, że są dla nich zupełnie niezrozumiałe. Również wszelkie napisy wewnątrz gmachu, mające na względzie informowanie czy też przestrzeganie uczniów i uczennice, wywiesza ty lko w języku rosyjskim, naprz. „pluć na podłogę nie wolno (plewat na połwosprieszczajetsia). Systematycznem upośledzeniem języka polskiego pragnął wzbudzić u głuchoniemych podziw i szacunek dla Rosjan i olśnić ich blaskiem potęgi Rosji. Skutek był wręcz przeciwny: zamiast podziwu—odrazę, zamiast szacunku wzbudzał pogardę i nienawiść.

W każdem prawie sprawozdaniu ubolewa, że prawosławni wychowańcy nie mają kaplicy swojej w Instytucie i głosi, że urządzenie kaplicy dla prawosławnych jest ze wszech miar pożądane, a nawet konieczne. Porównywa prawosławnych z katolikami, twierdząc, że nad potrzebami religijnemi wychowańców katolików czuwa aż 3 księży, kiedy prawosławni mają tylko jednego duchownego, który nawet nie może mieszkać w gmachu Instytutu. Jest to przygrywka do wykonania obmyślanych już oddawna przez niego planów, aby w Instytucie była cerkiew prawosławna, a przy niej odpowiednio uposażony duchowny prawosławny.

Koroną jego zamierzeń rusyfikacyjnych była nowa ustawa Instytutu, nad którą lat kilka wespół ze swoim pomocnikiem Jakowienką w wielkiej tajemnicy przed innymi pracownikami Instytutu pracował. Władze okręgowe zaaprobowały projekt nowej ustawy i przesłały ją do ministerjum do zatwierdzenia. Departament szkół przemysłowych, do którego należał Instytut, nie we wszystkich punktach podzielał szowinizm działaczy warszawskich, gdyż w odezwie z d. 20/IX 1904 r., zwracając Ustawę kuratorowi, zaproponował, aby w Instytucie ociemniałych uczniowie pochodzenia polskiego uczyli się wszystkich przedmiotów albo z małemi wyjątkami po polsku. Władze okręgowe broniły pierwotnego projektu ustawy, dowodząc, że język rosyjski jest już wprowadzony i że przez to żadne nie nastręczają się trudności. Ustawa w niektórych paragrafach niepowetowaną krzywdę przynosiła społeczeństwu polskiemu, zagrażając wprost polskości w Instytucie i uprawniając to, co dotąd bezprawiem tylko było. Mówię tu o podziale przeznaczonych dla głuchoniemych stypendjów skarbowych i instytutowych, z których połowa miała być oddana wychowańcom oddziału rosyjskiego. Można sprzeczać się o to, czy rząd miał prawo lub nie —odbierać Polakom 49 stypendjów skarbowych, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że stypendja instytutowe, które powstały z zapisów, przez społeczeństwo polskie ofiarowanych, powinny być oddane tylko Polakom i rząd żadnego prawa mieć do nich nie powinien.

Podział stypendjów był dlaPolaków nie tylko w wysokim stopniu niesprawiedliwy, ale i bardzo groźny: 49 głuchoniemych Polaków traciło możność otrzymania wykształcenia, jakie w danych warunkach otrzymać byli mogli lub też zagrażało im to wynarodowieniem.

W braku kandydatów prawosławnych na stypendja oddawanoby je dzieciom polskim, byleby tylko zechciały uczyć się po rosyjsku, a ponieważ głuchoniemi rekrutują się przeważnie z warstw najbiedniejszych ludności, o zgodę rodziców Polaków na umieszczenie ich dzieci w oddziale rosyjskim nie byłoby zbyt trudno. Tylko ludzie uświadomieni należycie pod względem narodowym na taką propozycję zgodzićby się nie chcieli, A kiedy już znaczna liczba dzieci polskich uczyłaby się po rosyjsku, dla ujednostajnienia nastąpićby mogło wprowadzenie języka rosyjskiego jako wykładowego dla wszystkich głuchoniemych. Tak prawdopodobnie rozumował Błagowieszczenskij, dzieląc stypendia pomiędzy oddziały rosyjski i polski.

Jeszcze jeden paragraf był wprost okrutny, mianowicie żądanie, oprócz 50 rublowej dopłaty do każdego stypendjum, jeszcze kaucji w wysokości 25 rubli, które powinny być złożone do kasy skarbowej. Rygor ten, utrudniający naszemu proletariatowi korzystanie ze stypendjów, zmniejszyłby znacznie żywioł polski w Instytucie.

Do nauki religji katolickiej nowa ustawa przewiduje tylko jednego księdza, który miał pobierać wynagrodzenie w wysokości 600 rubli. Duchowny prawosławny także miał być jeden, ale z pensją 900 rubli rocznie.

Nie zapomniał Błagowieszczenskij i o sobie w tej ustawie. Pensję dyrektorską podwoił (z 1 500 rubli podniósł do 3000 rubli), nauczycielom zaś dodał po 200 rubli (1400 rub. pensja najwyższa), a dla nauczycielek najwyższy etat wynosił tylko 950 rubli.

I pomimo takiej krzyczącej niesprawiedliwości, w odpowiedzi na zarzuty, stawiane mu w prasie polskiej w roku 1905 i 1906, miał odwagę pisać w „Dniewniku Warszawskim”, że „dzięki jemu zatwierdzono ustawę, przenikniętą zasadami prawdziwie humanitarnemi” (?!).

W styczniu 1906 roku hr. Sobański podał do ministerjum oświaty memorjał, w którym, zestawiając krytycznie teraźniejsze rządy w Instytucie z dawniejszemi, wyraża przekonanie, że nowa ustawa, krzywdząca tak bardzo Polaków, wprowadzona w życie nie będzie. Jednak stało się inaczej.

Bardzo niesprawiedliwie i bezwzględnie zaznaczył swój stosunek do współpracowników Instytutu, Polaków. Zaraz po objęciu obowiązków dyrektora, w wykonaniu jakichś szerokich planów rusyfikacyjnych, przesyła do Apuchtina poufne pismo, które kończy takiem doniesieniem: „Mam mocne podejrzenie, że proklamacje listopadowe drukowane były w Instytucie.” Nim raport doszedł do rąk kuratora, już treść jego zdążył wydrukować Kurjer Poznański, przeglądany stale przez Apuchtina. Niezwłocznie wezwano do okręgu „cudotwórcę” Błagowieszczenskiego (taką nazwę dał mu przez telefon Apuchtin), prześladowanie nie dotknęło nikogo i to było pierwsze jego niepowodzenie.

W ciągu 11-letnich rządów Błagowieszczenskiego ubyło z Instytutu 21 osób pracowników Polaków, przyjęto zaś przez ten czas tylko 10 osób; pozostałe placówki zajęli Rosjanie 50 osób wyznania prawosławnego zainstalowano na posady nauczycieli, wychowawców i urzędników.

Wielu z nich nie odpowiadało swemu przeznaczeniu ani ze względu na cenzus naukowy, ani na ich etykę i małe uspołecznienie. Przez nieodpowiedni dobór sił pedagogicznych Błagowieszczenskij obniżył wykształcenie wychowańców Instytutu i zmniejszył skalę wymagań moralnych i społecznych, do jakiej doprowadzić należało młodzież,pozbawioną wzroku i słuchu.

Po znanym artyście-muzyku, inspektorze klas muzycznych w oddziale ociemniałych J. Stattlerze mianuje niejakiego Obrickiego z Kaługi, klarnecistę ze świadectwem kapelmistrza, „człowieka pozbawionego zgoła kultury muzycznej i pojęć elementarnej pedagogiki”, muzyka, który na fortepianie grał tylko jednym palcem .

Nauczycielka Zeltouchowa bez żadnych zgoła poprzedzających studjów odrazu mianowana została nauczycielką głuchoniemych; przedtem była lektorką Apuchtina i to zastąpiło jej specjalność.

Dozorca głuchoniemych, a później nauczyciel Gołosow, uchodzący za najgorliwszego działacza rosyjskiego z pośród pedagogów w Instytucie, pyszałek i prostak, ukończył niższą szkołę duchowną w Kałudze. Chociaż nie złożył egzaminu na nauczyciela głuchoniemych, dzięki tylko temu, że się pokumał z żoną kuratora okręgu Bielajewa, zatwierdzono go na tem stanowisku i poruczono mu nawet wykład historji dla ociemniałych.

Dozorca ociemniałych Ilmieninow, pijak nałogowy, wystąpił z 3 klasy seminarjum duchownego w Pskowie; powierzono mu również nauczanie historji w oddziale dla ociemniałych.

Dozorca głuchoniemych, synowiec b. kuratora, Apuchtin, miernota umysłowa, człowiek „z chorobliwą skłonnością do alkoholu” wystąpił z 4 klasy korpusu kadetów w Orle; później został mianowany nauczycielem i dozorcą warstatów i na tem stanowisku popełnił szereg oszustw i przywłaszczeń, za które jednak do odpowiedzialności go nie pociągnięto.

Dozorca ociemniałych Treskin, pijak nałogowy, złożył egzamin na ochotnika wojskowego.

Dozorca ociemniałych Krejman, również pijak nałogowy, wystąpił z 5 klasy szkoły realnej w Moskwie; obowiązki swoje w Instytucie pełnił najczęściej bez koszuli i w dziurawych butach.

Dążeniem Błagowieszczenskiego było pousuwać wszystkich dozorców Polaków jak z oddziału ociemniałych, taki głuchoniemych. Chcąc się pozbyć ostatniego długoletniego dozorcy Polaka z oddziału głuchoniemych, mianuje go pełniącym obowiązki nauczyciela Oddziałów równoznacznych, chociaż ani cenzusu nauczyciela nie posiadał, ani do tych obowiązków przygotowany nie był.

Należy jeszcze napiętnować dozorczynię ociemniałych dziewcząt Wozniesienską, która chociaż była córką Polki, okazała się prawą ręką Błagowieszczenskiego w rusyfikowaniu dziewcząt ociemniałych. Za każde odezwanie się dzieci po polsku karała je, niepoprawnych zamykała do komórki, mającej specjalne przeznaczenie. Na posiedzeniu rady pedagogicznej publicznie oburzała się, że chłopcy ociemniali na jej zapytanie, jaka będzie lekcja, wystosowane do nich po rosyjsku, ośmielili się odpowiedzieć jej po polsku: „religja.” To, podług niej, było przestępstwo, za które powinni być surowo ukarani.

Godną następczynią Wozniesienskiej, kontynuatorką jej sposobu postępowania z ociemniałymi dziewczętami była dozorczyni Polańska. W gorliwości swej rusyfikowania dzieci nie ustępowała Wozniesienskiej. Toteż znienawidzona przez dziewczynki, ustąpić musiała: mianowano ją nauczycielką i zwiększono wynagrodzenie.

Jakie było wychowanie uczniów i uczennic, zwłaszcza ociemniałych, którzy byli najbardziej narażeni na destrukcyjny wpływ swych wychowców i wychowawczyń, dowodzić długo nie trzeba. Tylko zdrowsze i odporniejsze pod względem moralnym jednostki oprzeć się mogły ich wpływowi; większa część młodzieży stała się ofiarą całego systemu rządów Błagowieszczenskiego.

Nauczyciele rzemiosł, oprócz jednego Polaka, dosługującego emeryturę, wszyscy byli Rosjanie. Na opróżnione miejsce żaden Polak już się nie dostał. Kandydatów na nauczycieli rzemiosł nie pytano, co umieją i czy mają świadectwo na majstra, ale skąd pochodzą i jakiego są wyznania.

Stróże i woź ii również wszyscy byli prawosławni. Przed objęciem obowiązków stróżów wszyscy służyli w wojsku; sprowadzono ich do Instytutu wprost z pułku.

Na miłostki służby i sceny gorszące spoglądał z pobłażaniem, byleby tylko prawosławje na tem nie ucierpiało.

Stróżom prawosławnym pozwalał żenić się z Polkami pod warunkiem jedynie, że żony ich przyjmą religję swych mężów i mówić będą z nimi tylko po rosyjsku.

Zabiegi rusyfikacyjne Błagowieszczenskiego wydały plon obfity: w roku 1904/5 na 52 osoby nauczycieli i urzędników było aż 26 osób Rosjan, służba męska cała była rosyjska, oprócz jednego stróża oraz kilku służących dziewcząt.

Powiedzieć jeszcze słów kilka należy o współżyciu nauczycieli Polaków z Rosjanami. Z początku, za czasów Zieńca, Polacy nie utrzymywali wprawdzie stosunków towarzyskich z Rosjanami, ale między nimi niebyło żadnych specjalnych tarć i uprzedzeń, któreby im pracę w zakładzie utrudniały. Stosunki koleżeńskie nie były nigdy serdeczne, ale były dość poprawne. Dopiero za Błagowieszczenskiego powiał wiatr inny. Z jego inicjatywy nauczyciele i pracownicy Rosjanie obłożyli się podatkiem, który im strącano z pensji na pobudowanie cerkwi prawosławnej w Instytucie. Utworzyły się dwa wrogie sobie obozy. Z jednej strony żywioł rosyjski, pewny siebie i najczęściej ograniczony, ufny w potęgę wielkiego państwa, którego rząd sprowadził ich tu na kresy, obdarzając przywilejami służbowemi. Z drugiej strony Polacy, zamknięci w sobie i nieufni, odsuwali się od swych prawosławnych kolegów coraz bardziej, broniąc zakład od ostatecznej rusyfikacji przy pomocy dostępnych im środków. Szły więc korespondencje do Kurjera Poznańskiego, do Kraju petersburskiego, do „Rieczi” petersburskiej, drukowano artykuły w czasopismach warszawskich jak Kurjer Warszawski, Goniec, Praca Polska, Kurjer Polski, informowano naszych posłów do Dumy rosyjskiej oraz wybitnych przedstawicieli liberalnego odłamu społeczeństwa rosyjskiego w Warszawie.

Większość nauczycieli i wychowawców Rosjan, pracujących w Instytucie, wyznawała przekonania swego zwierzchnika. Byli jednak między nimi ludzie uczciwi, którzy dla czynów Błagowieszczenskiego mieli tylko pogardę i jawnie występowali przeciwko niemu. Te osoby nie cieszyły się sympatją dyrektora i narażone były na jego prześladowania. Do takich należała starsza dozorczyni Wiera Łopatina. W roku 1904 i 1905 Błagowieszczenskij oskarża ją przed kuratorem, że wspólnie z 3-ma księżmi i kilku Polakami występuje przeciwko dyrektorowi, dyskredytując jego władzę i jawnie propagując polskość, że ona zorganizowała strajk uczniów ociemniałych, domagających się wykładów w języku polskim. Jako dowód złożył raporty kilku osób z personelu pedagogicznego. Jednocześnie załączył raporty 3 innych osób (nazwisk nie ujawnił), stwierdzające, że Łopatina „podpisała rezolucję kółka rosyjskich nauczycieli, żądających unarodowienia szkoły.” Niebawem Łopatina tranzlokowana została na przełożoną progimnazjum żeńskiego w Łowiczu, a kiedy przyjąć tej posady nie chciała, oświadczając, że „na zesłanie nie pojedzie”, dano jej miejsce przełożonej progimnazjum na Nowem Mieście w Warszawie.

Łopatina przesłała do ministerjum obszernie motywowaną skargę na Błagowieszczenskiego, wykazując jego niewłaściwą działalność pod względem gospodarczym, naukowo wychowawczym i moralnym. Minister nakazał przeprowadzenie śledztwa, do którego przez kuratora okręgu delegowany był inspektor okręgowy Ochromienko. Ochromienko zbagatelizował skargę Łopatinej, a nadając jej charakter sporu prywatnego na tle osobistych nieporozumień, stanął jawnie po stronie Błagowieszczenskiego, zwłaszcza w tych kwestjach, które tyczyły się Polaków, ich uczuć religijnych i narodowych. Polacy z żalem żegnali Łopatinę, która z rzadką u tutejszych Rosjan bezstronnością i bez uprzedzeń odnosiła się do spraw narodowościowych w Instytucie.

Polskości i katolicyzmowi jednako Błagowieszczenskij był wrogi, z równą więc względem nich zachowywał się nienawiścią i zaciętością.

Kaplicę katolicką w Instytucie stale nazywa salą popisową (aktowyj zaO i nawet pozwala rosyjskiemu kółku śpiewaczemu (ruskij piewczyj krużok) zbierać się tam wieczorami i odbywać próby śpiewów chóralnych. Śpiewy kończyły się zwykle tańcami i zabawą. Nazajutrz po tańcach, kiedy dzieci katolickie przychodziły na mszę świętą, którą codziennie odprawiano o 7 rano, pełno niedopałków z papierosów świadczyło o niekrępującem zachowaniu się śpiewaków.

We wrześniu 1895 roku zwiedziła Instytut młoda carowa rosyjska Aleksandra. Dla uczczenia tej chwili do ściany kaplicy katolickiej w Instytucie Błagowieszczenskij przytwierdza tablicę marmurową z odpowiednim napisem w języku rosyjskim, usunąwszy z tego miejsca obrazy świętych. W lat kilka później wolne miejsca z obu stron tablicy przyozdabia portretami cara i carowej i dwoma świecznikami bronzowemi.

Do Apuchtina pisze raport, w którym komunikuje, że u księży, mieszkających w gmachu Instytutu, odbywają się zebrania konspiracyjne (konspiratorskija schodki). Baczne też daje oko na wszystkich, kto bywa u nauczycieli Polaków, ze szczególną zaś starannością śledzi księży, odwiedzających swych kolegów w Instytucie. Bez ceremonji zaczepia ich na dziedzińcu i zapytuje, do kogo przychodzą.

Zaciętość swą posuwa do niemożliwych granic. Oto przykład. Nauczyciel religji ks. Jagodziński niejednokrotnie składał znaczne ofiary pieniężne na cele Towarzystw: Głuchoniemych i Ociemniałych, b. wychowańców Instytutu. Pragnąc przez wdzięczność uczcić pamięć swego dobroczyńcy, zarząd Towarzystwa Głuchoniemych wystąpił z projektem zawieszenia w sali Gospody przy ulicy Piwnej portretu jego. Błagowieszczenskij, który z urzędu był prezesem Towarzystwa, aprobaty swej na to dać nie chciał, tłumacząc się wykrętnie, że bez zezwolenia kuratora okręgu nic w tej sprawie decydować nie może, nie omieszka jednak poczynić starań, ażeby odpowiednie zezwolenie uzyskać. Na próżno głuchoniemi lat kilka czekali na pozwolenie. Portret zawieszono już po usunięciu się Błagowieszczenskiego z Instytutu. Gorliwa rusyfikatorska działalność Błagowieszczenskiego, popierana przez Apuchtina, poczyniła, niestety, znaczne i niepowetowane szkody polskości w Instytucie.

Dawniej było po 14 i 15 klas polskich dla głuchoniemych, w roku 1904/5 pozostało tylko 10. W Oddziałach Równoznacznych bywało po 6 klas z 68 uczniami, Błagowieszczenskij doprowadził Oddziały do 2 klas z 25 uczniami. Ogółem dzieci polskich było teraz 168, kiedy za Papłońskiego było po 278.

Ażeby nie powiększać polskiego personelu nauczycielskiego, przyjmuje po 16 głuchoniemych do klasy 1-szej, chociaż w zasadzie, jak nam wiadomo, nie powinno być więcej nad 10 uczniów w klasie. (…)

Pierwsza ustawa Instytutu zatwierdzona była w roku 1866, kiedy nikt nawet nie przypuszczał, ażeby w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie mogły się uczyć dzieci w innym języku, niż polski. Toż dla Polaków założono Instytut i dlatego w ustawie z roku 1866 niema żadnej wzmianki o języku wykładowym, którym, naturalnie, mógł być tylko język polski. Apuchtin w roku 1877 robi wyłom w Instytucie, tworząc oddział równoległy z językiem wykładowym rosyjskim. Z początku za Zieńca uczą się w tym oddziale wyłącznie dzieci prawosławne. Błagowieszczenskij kwalifikuje już do niego wszystkich ewangelików i żydów, pozostawiając oddział polski tylko dla katolików. Ale i tego mu było za mało. W 1897 roku wprowadza naukę religji dla głuchoniemych ewangelików i lekcje te za zgodą konsystorza ewangelickiego daje jedynemu nauczycielowi tego wyznania w Instytucie Zahnowi, nie wtajemniczywszy konsystorza, że Zahn nie zna wcale języka polskiego i że z tego względu lekcje religji odbywać się będą po rosyjsku. Wyciągając z tego dalsze konsekwencje, w przedstawieniu z d. 10/X1I 1897 roku prosi Apuchtina o pozwolenie przeniesienia z oddziału polskiego do klas rosyjskich wszystkich uczniów ewangelików. Lecz tym razem otrzymał odpowiedź odmowną. Z czasem zaczyna umieszczać w klasach rosyjskich i dzieci tych Polaków-katolików, którzy mieszkają w Rosji, a używa do tego rozmaitych środków: jednych namawia, innym obiecuje i daje stypendia, jeszcze innym grozi (Chrapowicki, Domeradzki, Kurowski, Kopystyński, Nowicka, Zańkowska, Tomaszewska). Zachęcony powodzeniem, pragnie stosować to samo i do Polaków, pochodzących z Królestwa. Rozpoczyna od dzieci, których ojcowie są w służbie rządowej. Fakt taki miał miejsce z głuchoniemym Błażejewskim, synem komisarza sądowego z Lublina. Nie mogąc sobie poradzić ni prośbą, ni groźbą z matką chłopca, pisze odezwę urzędową do prezesa sądu, w którym pracował Błażejewski ojciec i żąda, aby on zmusił opornego komisarza sądowego do umieszczenia syna w oddziale rosyjskim. Błażejewscy i tego się nie zlękli i syn ich dalej uczył się w oddziale polskim.

Ojcu głuchoniemego Bulwina powiedział, że w oddziale polskim miejsc niema, że syn jego może być przyjęty do oddziałów rosyjskich, o ile on złoży deklarację, że życzy sobie, aby uczył się po rosyjsku. Bulwin na razie deklarację napisał, ale po namyśle syna umieścił w szkole dla przychodzących głuchoniemych przy ulicy Piwnej.

Również prośbę o umieszczenie syna Ryszarda w oddziale rosyjskim złożyła Rozalja Kurowska, obywatelka ziemska z gub. Podolskiej. Niejakiej Tomaszewskiej, nie chcącej zgodzić się na podanie prośby o umieszczenie jej córki Marji w klasach rosyjskich, kłamliwie oświadczył, że wszystkie dzieci religji katolickiej uczą się po rosyjsku. Pragnął również umieścić w oddziale rosyjskim głuchoniemego Jana Ciąglińskiego, lecz brat jego student uniwersytetu, stanowczo oparł się temu.

Głuchoniemi katolicy, umieszczeni w oddziale rosyjskim, uczęszczali wprawdzie na lekcje religji katolickiej do odpowiednich klas polskich, ale korzystać z wykładu nie mogli, albowiem nie znali języka polskiego. Zaznaczyć należy dzielne wystąpienie prefekta Instytutu ks. Andrzeja Jóźwika do kuratora okręgu ze skargą z d. 17. XI. 1904 r. na bezprawia Błagowieszczeńskiego. W d. 29 listopada 1904 roku tenże prefekt Instytutu ks. A. Jóźwik porusza tę sprawę na posiedzeniu rady pedagogicznej, mówiąc: „Jako duchowny, z obowiązku swego stanu, przestrzegać winienem, aby młodzież szkolna, powierzona memu duszpasterstwu, znała zasady swojej wiary i wypełniała wszystkie obowiązki religijne z przekonania, a to osiągnąć można przy pomocy żywego języka, gdyż język mimiczny jest za biedny i niedostateczny do tego celu”. Większością głosów wtedy uchwalono, że uczniowie i uczennice katolicy powinni przedewszystkiem nauczyć się języka polskiego, który jest im niezbędny do poznania prawd swej wiary i wypełniania obowiązków religijnych, z tego więc względu wychowańcy Instytutu katolicy przynajmniej do klasy IV włącznie muszą uczyć się w oddziale polskim. Uchwała ta niweczyła cały plan rusyfikacyjny Błagowieszczeńskiego, nic jednak na to poradzić nie mógł.

Rozdawanie stypendjów skarbowych i instytutowych również w wysokim stopniu było niesprawiedliwe. Kandydatów na stypendja zawsze było dużo: 50 — 60 i więcej. Wobec ograniczonej liczby wolnych stypendjów rozdawano je drogą losowania. Ponieważ kandydatów wyznania prawosławnego było zwykle mniej, mniejsza ich ilość drogą losowania otrzymywała stypendja. Błagowieszczenskij inny sposób wymyślił, aby możliwie większej liczbie głuchoniemych prawosławnych zapewnić możność dostania się do Instytutu na stypedja. Zalecał mia nowicie rodzicom, zwracającym się do niego o udzielenie stypendjów, składać podania do kuratora okręgu naukowego a kiedy ten, jak zwykle w takich razach, przesyłał podanie do Instytutu, Błagowieszczenskij ogłaszał na posiedzeniu rady, że ten i ów przyjęty na stypendjum na zasadzie decyzji kuratora.

Tym sposobem w roku 1904/5 z 78 stypendjów skarbowych dla głuchoniemych 10 zajmowali prawosławni z Królestwa i 17 z cesarstwa; z 20 stypendjuw instytutowych 3 oddano prawosławnym z Królestwa i 3 z cesarstwa; na stypendjum miasta Warszawy również było dwoje prawosławnych. Ogółem prawosławni zajmowali 35 stypendjów w roku 1904/5. Taka krzycząca niesprawiedliwość do żywego oburzała większość członków rady pedagogicznej Polaków, w obawie jednak utraty miejsca albo co najmniej prześladowania musieli milczeć. Dopiero w maju 1905 roku większością głosów uchwalono, aby na stypendja przyjmować tylko mieszkańców Królestwa Polskiego. Uchwałę tę ówczesny kurator Szwarc zatwierdził. Ciężko było Błagowieszczenskiemu pogodzić się z nią, toteż celowo nie zawiadamiał rady o zatwierdzeniu tej uchwały. Na sesji d. 13/X 1903 r., interpelowany w tej sprawie przez p. Łopatinę, zakomunikował kłamliwie, że uchwały o przyjmowaniu na stypendja kuratorowi nie przesyłał.

Magistrat miasta Warszawy w roku 1905 uchwalił utworzyć przy Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych dla dzieci ubogich mieszkańców miasta 10 nowych stypendjów po 216 rubli każde Ze stypendjów tych naturalnie korzystałyby dzieci polskie. Nieubłagana Błagowieszczenskiego do polskości nienawiść upoważnia go do zaproponowania radzie pedagogicznej aby stypendjów tych nie przyjmować dotąd, dokąd Magistrat nie podniesie sumy przeznaczonej na każde stypendjum, do 250 rubli, albo dopóki nie wyda stałego funduszu rocznego na wynagrodzenie dla nauczyciela. Gdyby rada takie postanowienie uchwaliła, sprawa odwlokłaby się, a możeby i zupełnie do skutku nie doszła. Ale manewr się nie udał i stypendja zostały przyjęte.

Błagowieszczenskij starał się rusyfikować nawet chorych wychowańców Instytutu. Dozorczynię obu szpitalików Polkę usunął, sprowadził zaś na jej miejsce z Czerwonego Krzyża siostrę miłosierdzia Elżbietankę, która nie znając ani języka polskiego, ani nawet mimiki, porozumieć się z głuchoniemym nie mogła. Niezbyt szczęśliwie zakończył się debiut tej pierwszej krzewicielki rosyjskości w szpitalikach Instytutu: dobrowolnie opuścić musiała Instytut i w kilka miesięcy później w Chambres-garnles przy ulicy Chmielnej zakończyła swe ziemskie obrachunki z życiem. Fakt smutny i można byłoby o nim nie mówić, gdyby nie ta okoliczność, że moralnym winowajcą samobójstwa okazał się prawosławny urzędnik w kancelarji Instytutu, którym podczas jego choroby (tyfus brzuszny) w gmachu Instytutu opiekowała się dozorczyni szpitalików dziecięcych. Następne dozorczynie w szpitalikach Instytutu stale już odtąd były prawosławne.

Na konsultantów do chorych wychowańców nigdy nie wzywał lekarzy Polaków. W jednym ze sprawozdań chwali się, że byli wzywani na konsultację lekarze: Kostenicz, Małow, Wasil-jew. Lekarzem stałym Instytutu był również Rosjanin.

Wykład wszystkich przedmiotów tak dla głuchoniemych,jak i dla ociemniałych odbywał się w instytucie aż do r. 1896 zawsze w języku polskim; języka rosyjskiego nawet jako przedmiotu nie uczono. Nie dziwiło to nikogo, bo w rzeczy samej inaczej być nie mogło. Ze względu na olbrzymie trudności głuchoniemi dwóch języków jednocześnie uczyć się nie mogą, ociemniałym zaś język rosyjski zupełnie był zbyteczny. Zmuszeni przez swe kalectwo obracać się w ciasnem kółku skromnych potrzeb życiowych, doskonale obywać się mogli bez języka urzędowego. Język rosyjski byłby dla nich zbędnym balastem, utrudniającym i opóźniającym rozwój umysłowy. Błagowieszczenskij rozumo wał inaczej. Jemu nie chodziło o względy pedagogiczne. Głuchoniemych zostawił na razie w spokoju, ale ociemniałych postanowił zrusyfikować, a brak przezorności Papłońskiego, czy też zbytnia ostrożność przy redagowaniu ustawy wielce mu była na rękę. W projekcie ustawy, wygotowanej w roku 1864 przez Radę Wychowania przy Komisji W. R. i Ośw. Pub!., wyraźnie zaznaczono, że dla głuchoniemych i ociemniałych wykładany jest język polski. W poprawionym projekcie, nie wiadomo przez kogo, mówi się już tylko o gramatyce polskiej dla głuchoniemych, a w ustawie przygotowanej ostatecznie do zatwierdzenia powiedziano, że dla głuchoniemych wykłada się wymawianie dźwięków, czytanie i pisanie, a dla ociemniałych czytanie i pisanie, główniejsze prawidła z gramatyki. Najmniejszej nawet wzmianki o języku polskim tam niema. Z tego skorzystał Błagowieszczenskij w celach rusyfikacyjnych.

Jakoż we wrześniu 1896 r., po porozumieniu się z Apuchtinem, wydał polecenie, ażeby wszystkie przedmioty, oprócz religji katolickiej i języka polskiego, wykładane były w oddziale ociemniałych po rosyjsku.

Steroryzowani nauczyciele Polacy poddali się temu rozporządzeniu i chociaż dusza im się wzdrygała, prowadzili wykłady w języku rosyjskim. Oparł się temu tylko J. Stattler, nauczyciel muzyki i inspektor klas muzycznych dla ociemniałych, żądając rozkazu na piśmie od kuratora okręgu. Takiego rozkazu do końca życia (*(• 1899 r.) nie otrzymał i wykłady prowadził po polsku. W sprawozdaniu z r. 1896 zadowolony z siebie Błagowieszczenskij pisze: „W I klasie ociemniałe dzieci uczą się poprawnej mowy rosyjskiej dzięki wspólnemu i zgodnemu udziałowi personelu nauczycielskiego, a zwłaszcza wychowawczego.” Wtedy już zdążył usunąć wszystkich dozorców i dozorczynie Polaków z oddziału ociemniałych i zastąpić ich przez żywioł rosyjski.

Ażeby nawet podczas wakacyj nie wypuszczać ociemniałych z pod wpływów rosyjskich, kazał wydawać im do domu książki rosyjskie, które ociemniali, pod pozorem nabycia większej wprawy w czytaniu metodą Braille’a, obowiązani byli w domu przeczytać i po powrocie do Instytutu zdać z nich relację. Wędrowały więc dzieła Puszkina, Hohola, Lermontowa, Tołstoja, Turgieniewa i Kryłowa pod strzechy polskie do wsi ; miasteczek naszych, gdzie były strawą duchową ociemniałych dzieci polskich.

Język polski w oddziale ociemniałych zostawił jako przedmiot, ale jakżeż go upośledził! Jedna godzina na tydzień w I klasie wystarczyć musiała i w ciągu tej godziny ociemniali nauczyć się mieli czytać, pisać i mówić po polsku. Toteż ociemniali, zwłaszcza starsi, słusznie oburzali się na nowe zarządzenia, ze wstrętem przyjmowali naukę w języku rosyjskim, a dyrektora i tych wszystkich, którzy jego ideje w czyn wprowadzali, znienawidzili. Wbrew rozporządzeniom dyrektora, nie bacząc na nakładane za to nań kary, pomiędzy sobą rozmawiali tylko po polsku, a kiedy nastały czasy wolnościowe, rozpoczęli strajk szkolny. Strajk ociemniałych trwał kilka miesięcy i doprowadził do pomyślnego końca.

Zaczęło się we wrześniu 1905 roku od bojkotowania znienawidzonego inspektora klas muzycznych Obrickiego. Na jego lekcje ociemniali uczęszczać przestali, żądając zastąpienia go przez nauczyciela-muzyk a, któryby sam grał dobrze i ich nauczyć umiał. Wszelkie perswazje i groźby nie odniosły żadnego skutku: ociemniali byli stanowczy i nieugięci.

Podzielając samorzutną akcję uczniów szkół publicznych w październiku 1905 roku ociemniali proszą Błagowieszczenskiego o przywrócenie wykładów w języku polskim oraz o zastąpienie Obrickiego przez kogo innego i jednocześnie wysyłają prośbę do kuratora okręgu. Nie otrzymawszy odpowiedzi, w dniu 2 listopada rozpoczynają strajk; przestają uczęszczać na wszystkie przedmioty z wyjątkiem religji, języka polskiego i niektórych muzycznych, które dyrektor kazał wykładać po polsku. Błagowieszczenskij groził, prosił, obiecywał-wszystko na próżno. Ociemniali gróźb się nie obawiają, na prośby są niewzruszeni, obietnicom nie wierzą, mówiąc mu bez ogródek: „My panu nie wierzymy, panie dyrektorze.” Błagowieszczenskij ucieka się do interwencji rodziców strajkujących uczniów, zwołuje ich do Instytutu na narady, ale i to żadnego nie odniosło skutku. Na wszelkie tłumaczenia i namowy jedną mieli odpowiedź: „Będziemy się uczyli, ale po polsku i Obrickiego nie chcemy.” Aż w styczniu 1906 roku na stanowisko nauczyciela muzyki powołano czasowo p. Z. Bilińskiego i polecono mu prowadzić wykłady po polsku. Obrickij usunął się z Instytutu, ale nie przestał brać pensji przez dłuższy czas jeszcze, do 1907 r. Ociemniali do pracy muzycznej w języku ojczystym wrócili, bojkotować zaś wykładów w języku rosyjskim nie przestali. W styczniu rodzice strajkujących uczniów wysłali do ministra oświaty zbiorową prośbę, w której, przytaczając wszystkie bezprawia Błagowieszczenskiego, proszą: 1) o przywrócenie wykładów w języku polskim; 2) o usunięcie Obrickiego ze stanowiska nauczyciela i inspektora muzycznego; 3) o zastąpienie dozorców pijaków przez ludzi moralnych i znających język polski, i 4) o powiększenie liczby godzin niektórych przedmiotów umysłowych.

Nareszcie w początkach lutego nadeszło z Petersburga zawiadomienie, że z najwyższego rozkazu, wydanego d. 14 stycznia, dla ociemniałych narodowości polskiej wykład wszystkich przedmiotów w Instytucie czasowo odbywać się ma po polsku, z wyjątkiem języka rosyjskiego, historji i geografji. Bezrobocie ustało.

Długotrwały strajk ociemniałych głośnem echem odbił się wśród społeczeństwa polskiego. Goniec, Ogniwo, Kurjer Warszawski, Praca Polska w Warszawie i Kraj petersburski scharakteryzowały smutny stan Instytutu, bezprawia i rusyfikatorskie zarządzenia dyrektora Błagowieszczenskiego. Sfery rządzące w Petersburgu zainteresowały się tą sprawą. Na żądanie Departamentu szkół przemysłowych kurator Okręgu naukowego w obszernym raporcie z d. 24/X 1905 r. Ne 26374 wyraził życzenie, aby nie rusyfikować ociemniałych. I to prawdopodobnie przyczyniło się do wydania zezwolenia na wykład niektórych przedmiotów dla ociemniałych w języku polskim.

Niebawem zjechał do Warszawy delegat ministerjum oświaty Mamontow. Ociemniali niezwłocznie przesłali do niego podanie, prosząc o udzielenie im audjencji. Mamontow przy -był do Instytutu i wysłuchał skarg i zażaleń ociemniałych na dyrektora Błagowieszczenskiego. Na razie skarga ich została bez skutku. W maju jednak Błagowieszczenskij został wezwany do Petersburga, a za powrotem wypowiedział się otwarcie, że niebawem wyjedzie zupełnie z Warszawy. Zwołał do siebie stróżów prawosławnych (a było ich kilkunastu) i zapowiedział, że wkrótce już opuści Instytut, że dyrektorem będzie Polak i że oni będą musieli wyjechać do miejsc urodzenia (na rodinu).

Po tem prowokacyjnem zebraniu dały się słyszeć na terytorjum Instytutu głuche wieści o mającym lada dzień nastąpić pogromie Polaków, którzy mieszkali w gmachu zakładu. W śmiertelnej trwodze o życie i zdrowie nie jedną noc bezsenną spędzili zamieszkali tu Polacy, a zwłaszcza samotne kobiety.

W lipcu 1906 roku Błagowieszczenskij wyjechał do Kaługi, skąd już więcej nie wrócił. Czasowo pełniącym obowiązki dyrektora został inspektor Witkowski.

Czasy 11-letnich rządów Błagowieszczenskiego stanowią najbardziej dla nas bolesny okres w istnieniu Instytutu. Obok szerzenia demoralizacji przez wielu sprowadzonych z Rosji pracowników i służbę niższą, niebywały ucisk narodowości polskiej, poniewieranie wszystkiego, co drogie jest sercu polskiemu, rusyfikacja najbrutalniejsza, bezwzględna, przygnębienie i upadek ducha wśród pracowników Polaków — to cechy charakterystyczne tego okresu.

Źródło:
Manczarski, Aleksander (1863-1946).
Rys historyczny Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie od roku 1817 do 1917.
Warszawa : [s.n.], 1929 (Warszawa : „Ostoja”).

Skan w polona.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *