Pożyczcie nam waszych oczu. 1935 rok.

Apel przedwojenny, a jednak ciągle aktualny, mimo różnych współczesnych technologii wspomagających mających w założeniu zastępować widzenie. No i historia anonimowego mówcy, osadzona w realiach dwudziestolecia, też warta uwagi.

Pożyczcie nam waszych oczu

– Pożyczcie nam waszych oczu, choćby na parę godzin dziennie, wy ludzie szczęśliwi, co patrzeć i czytać, i pisać możecie, abyśmy i my szkoły pokończyć i kształcić się mogli!…

Owszem, chętnie, – odpowiadam w imieniu czytelników i słuchaczy – ale jak to zrobić?

Nauczcie nas, opowiedzcie…

Siadamy, gdzie kto może, byle jak najbliżej tego młodego, niewidomego pana, który będzie opowiadał – dla lepszego zobrazowania sprawy – na razie tylko o sobie. Twarz mizerna lecz pogodna, uśmiechnięta i jakby trochę rozbawiona naszem zaciekawieniem. Ci zdrowi ludzie! Przyszli tu do świetlicy niewidomych i napierają się niczem dzieci, bajki, by im opowiedzieć rzecz, dla nich zdrowych, tak odległą, egzotyczną, jak zdarzenie z „tysiąca i jednej nocy”.

Skupiamy się. Ten i ów pochrząknął, przysunął się bliżej, wpatruje z napięciem w twarz, mającego nam opowiedzieć ową „bajkę” zapominając, że te oczy nie widzą. Ciekawość wibruje w powietrzu. Zaczyna się!

– Gdy miałem lat sześć, braciszek mój cioteczny w zabawie wybił mi oko, drugie okazało się tak uszkodzone, że wkrótce zaniewidziałem zupełnie. To było strasznem nieszczęściem i dla mnie i całej rodziny. Rozpaczałem przez długie miesiące i dziś jeszcze, po tylu latach, pogodzić się z utratą wzroku nie mogę. Przestały dla mnie istnieć barwy kwiatów, zgasło na zawsze słońce, zaczęła się wieczna ciemna noc…

– Straszne – wstrząsamy się. Słońce zgasło, jest wieczna ciemna noc… Groza przeszła po sali. Mimowoli sięgamy ręką oczu. Są na miejscu, nie uszkodzone, widzą jak dawniej, tylko łzami przesłonięte i dlatego wydaje się nam, że w sali pociemniało.

– Ale gdy nadszedł czas nauki – snuje się opowiadanie dalej – trzeba było pomyśleć o tem, by jakieś szkoły pokończyć. Uczyć chciałem się bardzo, dużo, jak najwięcej, żeby choć nie widząc, wiedzieć co się na świecie dzieje i wiele, wiele rzeczy rozumieć i tym sposobem rozproszyć choć trochę ogarniający mnie mrok. Uczyłem się więc na razie w domu tych wszystkich przedmiotów szkolnych, których uczą się dzieci normalne. Moi bliscy pożyczali mi swych oczu widzących. Nauczyłem się czytać, pisać i rachować posługując pismem dla niewidomych, wypukłem, które się czyta, przesuwając delikatnie palcem po grupach kropeczek, stanowiących litery i cyfry, oraz znaki przystankowe. Ale z tego pisma Braillea nie bardzo mogłem korzystać. Nie było książek gotowych w tym alfabecie, a moi widzący nie mieli dostatecznie czasu, by tej benedyktyńskiej pracy podołać. Jak tu przepisywać wszystkie podręczniki, gdy takie ręczne wydrukowanie książki o 240 stronach normalnego druku wymagało przy znacznej już wprawie 450 godzin mozolnego wykłuwania stalowem szydełkiem tekstu, tylko po jednej stronie arkusza dość sztywnego papieru, bo inaczej nie można, żeby umożliwić odczytywanie, a objętość książki powiększa się przytem kilkakrotnie? „Quo Vadis” naprzykład obejmuje w piśmie Braillea, aż 16 dużych tomów. Skąd brać tylu ludzi chętnych, poświęcających się? Trzeba było znaleźć inną radę i pożyczałem oczu teraz przeważnie do czytywania mi materjału szkolnego. Ucząc się w ten sposób wyrobiłem sobie nadzwyczajną pamięć. Łatwiej już teraz szło, mniej było pisaniny. Ale mimo to pracować musiałem w wyższych klasach, do 18 godzin na dobę, gdy moim zdrowym kolegom wystarczyło 8 godzin dziennie do przygotowania się do matury. Aż po wielu, wielu trudach nareszcie zdobyłem… maturę.

Aaah… matura, zdobyta. Więc jednak dokonał swego… Prostujemy pochylone plecy, spoglądamy na siebie z uśmiechem i w niewidzące nic oczy opowiadającego, kiwając głową z uznaniem i podziwem. Maturę zdobył, wiecie!!! Patrzcie, i to można zrobić, gdy się chce. No-no, co to za cudeńka na tym świecie wyczyniać można…

– Chyba słońce błysnęło – powiada niewidomy…

– A tak, chmury się rozeszły – wołamy radośnie. Skąd wiedział, gdy nic nie widzi? Wiem już. To promień słońca ciepłem swem dotknął jego ręki.

– A co dalej – prosimy, niczem dzieci zniecierpliwione przerwą.

– Dalej? Ano cóż. Chciałem się jeszcze uczyć. Więc gdy po maturze odpocząłem, i zdobyłem pewność, że będę mógł oczu pożyczać, zapisałem się do seminarjum nauczycielskiego i znów zaczęła się nauka przy pomocy ludzi widzących. Czytywali mi, przepisywali książki, ale pracy było znacznie więcej niż w gimnazjum. Trzeba było samemu wypisywać referaty, ale jak. Pismem dla niewidomych? Nikt nie odczyta. Pożyczyć do tego oczu ludzi widzących, by pod moim dyktandem pisali? Praca syzyfowa. Wtedy nauczyłem się pisać na maszynie, zwykłej maszynie do pisania metodą tak zwaną ślepą i wszelkie referaty pisywałem odtąd sam. Odetchnąłem ja i moi najbliżsi. Nie zamęczałem ich już. Oczu ich pożyczałem o tyle, że odczytywali to, co napisałem i poprawiali błędy maszynowe. Tak pisane prace mogłem już oddawać bez wszystkiego profesorom do oceny. No i skończyłem seminarjum.

– Oooh, to już drugi dyplom!!! śmiejemy się z całej duszy, składając serdeczne życzenia.

– Czekajcie, czekajcie, to jeszcze nie wszystko, jest i trzeci… Przecież dobrych ludzi, co oczy swe pożyczają, ostatecznie nie jest znów tak mało…

– No to dla nich pewnie ten trzeci dyplom?

– O nie, też dla mnie – rozlega się wesoły głos.

Ogólny śmiech, wesoły, radosny. Proszę nam opowiedzieć jak to było, napieramy się…

Ten dyplom stosunkowo łatwo zdobyłem, bo tu chodziło o muzykę i śpiew, najukochańsze przedmioty wszystkich niewidomych. Skończyłem w konserwatorium kurs dla nauczycieli muzyki i śpiewu z prawem nauczania w szkołach powszechnych i średnich. Tu łatwiej było pracować, bo dużo pomagał słuch i dotyk, i stosunkowo nie bardzo zadłużyłem się u oczu widzących, choć mi też nie mało pomagali.

– Dziękujemy, dziękujemy za opowieść – wołamy, i my chcemy oczu naszych pożyczać… nauczymy się pisać systemem Braille’a i będziemy pomagać co sił…

– Ślicznie, niewidomi bardzo są wdzięczni państwu już za same dobre chęci, może przy tej pomocy więcej ich będzie mogło się kształcić.

– Ale-ale, co pan teraz robi? – odzywa się jakaś ciekawska, której nigdy nie dość nowinek…

– Teraz studjuję w państwowym Instytucie pedagogiki specjalnej – śmieje się młody człowiek.

– Więc będzie i czwarty dyplom! Wiwat, niech żyje!!! podnosi się wrzawa i rozlegają rzęsiste oklaski na cześć tytana pracy, który zdobywa z takim trudem wiedzę, by oświecać i uczyć, i ulgę nieść swym biednym ociemniałym kolegom, których w całej Polsce jest przecież około 20.000 osób. Jest komu oczu pożyczać.

Pelagja Michalska

Źródło: Kurjer Warszawski: wydanie wieczorne. R. 115, 1935, no 80

Korekta OCR: redakcja czasopisma „Sześciopunkt”

Skan w EBUW

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *