Białe laski i grzebienie. 1934 rok.

Krótki reportaż z ulic międzywojennej Warszawy w kryzysie – coś w nim jest, bo działa na wyobraźnię…

Białe laski i grzebienie. 1934 rok.

(Z wędrówek po Warszawie.)

Na Brackiej za Al. Jerozolimską stoi przekupień uliczny. Lewą ręką trzyma przy piersi wachlarz grzebieni, na prawej ma zawieszoną białą laskę, a dłonią przebiera po grzebieniach, jakby licząc je, Głowę ma nieco pochyloną wprzód, jakby nasłuchiwał, a ramiona są przygarbione.

Przed placykiem, łączącym Zgoda, Szpitalną i Bracką stoi drugi — kubek w kubek podobna sylwetka. Na Chmielnej w pobliżu L. O, P. P, —-trzeci.

— Poczemu ten duży grzebień?

Prawa ręka pewnym ruchem podnosi się do „dużego grzebienia” i wyjmuje go z pośród innych.

— Dwa złote, ale mam tańsze, a te są po pół złotego. Ale ja pani głos znam.

Z pod zapadłych powiek widać pasek obumarłych oczu. Na twarzy wyryte skupienie. Odnosi się wrażenie, że ten niewidomy chce „widzieć słuchem, myślą…

— Dawno pan handluje?

¦— Trzeci miesiąc.

— Jakże idzie?

— Są dnie, że nic nie zarabiam, nikt nie zapyta; są inne, że 3—4 sprzedam. W najlepszym wypadku zarobię złoty i pięćdziesiąt groszy. Pani dziś trzecia, co kupuje.

Słynni warszawscy gapie są już zaciekawieni naszą rozmową. Przerywam i udaję, że odchodzę. Ci, co przystanęli obok, ruszają pierwsi. Zamiast nich Zbliża się jakaś para i staje tuż przy sprzedawcy. Młoda, niska, szczupła pani przygląda mi się ostrym, podejrzliwym wzrokiem. Podnoszę wzrok na jej towarzysza: na ręku wisi mu biała laska, zamknięte są powieki, młoda, blada twarz charakterystycznym ruchem naprzód podana, ale barki wyprostowane: inwalida wojenny — jak dowiaduję się później.

— Mówić nie można, bo zaraz gapie stoją —• zauważam, by nawiązać przerwaną rozmowę.

— Najgorzej, że zaraz policjant goni — odpowiada grzebieniiarz.

— Jakto? To i niewidomym nie wolno handlować bez patentu poszczególnego? Myślałam, że wy macie ten przywilej wyrobiony. Tylu was chodzi z temi grzebieniami, a przecież policjanta nie widzicie, to „wpadanie” łatwe.

— To też ja więcej mam przykrości, niż handlu — mówi grzebieniarz, a inwalida dodaje: — Teraz to mnie żona pilnuje, bo ja też handluję, ale przedtem to mnie nieraz do komisarjatu brali. Raz im powiedziałem: — To co ja mam robić? Powiesić się? — A oni:

— My mamy rozkaz. Nie wolno i koniec.

— Z Targówka, z Tykocińskiej ich codzień prowadzę — mówi żona, — bo my razem mieszkamy. To przecież daleko, piechotą chodzimy, bo na tramwaj… skąd? Jakże tu patent wykupić. Za co? Jeżeli my za jedną izbę płacimy 20 zł. miesięcznie, a jeść przecież też trzeba.

¦— Kiedyż najlepszy handel?

— Latem źle. Najlepiej to przed świętami i na wiosnę. W zimie to wcale nie wychodzimy, za zimno stać, ciepłego ubrania niema.

— Instytut skończyłem, — mówi pierwszy. •— Potem — kurs masażu i nie mogłem dostać roboty.

— O! Hela idzie z Jankiem i Heniem! — przerywa żona inwalidy.

Drugą stroną ulicy idzie trójka niewidomych, prowadzą się pod ręce, białe laski wychylone nieco naprzód na znak dla przechodniów.

— Tamci też grzebieniami handlują?

— Tak. W Warszawie jeszcze najłatwiej żyć — mówi inwalida. — Na prowincji to pozwoliliby z głodu zamrzeć.

— Ja z żoną piechotą z Makowa przyszedłem — wtrąca pierwszy grzebieniarz. — Ten handel nas przy życiu trzyma. A tam… nikt nie pomoże, nikt.

— Pan z czego zaniewidział? — pytam.

— Jęczmień zaniedbałem, kiedym miał 16 lat, zabrudziła się powieka, zatarłem i wrzód mi się zrobił. Byłem wtedy gońcem w jednem biurze. To już kiedy było bardzo źle, wysłali mnie do Warszawy do ś. p. dra Walentego Kamockiego. Powiada doktór: oczy stracone. Zapóźno. — Posłali mnie jeszcze do prof. Majewskiego do Krakowa. Też już nic nie mógł pomódz. Przepadło.

— Trzeba iść. Późno i daleko — mówi opiekunka.

Ujmują się pod ręce i ruszają szybkim krokiem z Chmielnej na Tykocińską, jak codnia. Chcą pracować, nie chcą być ciężarem społeczeństwa, chcą zrównać się ze zdrowymi — jak ich tego w instytucie uczono i w Związku.

Kryzys. Jakże trudno ociemniałemu zdobyć dla siebie miejsce na świecie, gdy zdrowi, normalni ludzie bez pracy chodzą. Gdybyż tym niewidomym choć pozwolono handlować spokojnie. Czy władze miejskie nie mogą chociaż dla nich zrobić wyjątku, kiedy niema dość warsztatów i schronisk opieki społecznej dla kalek?

Z. Zaleska.

Kurjer Warszawski : wydanie wieczorne. R. 114, 1934, no 189

Skan w EBUW

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *