Szczególny i straszny gatunek człowieka nam podobnego… 1928 rok.

Kolejne ciekawe znalezisko z „Kuriera Warszawskiego”, czyli tekst kierowany do masowego odbiorcy – osobiście jednak, co wrażliwszym nie polecam.

Mocny początek, nietuzinkowe rozwinięcie i zaskakujące zakończenie w wykonaniu jeszcze jednej mało znanej autorki.

Swoją drogą, ciekawe jakie gromy krytyki posypałyby się na dziennikarza, który podobnie niepoprawny politycznie tekst napisałby współcześnie.

Oczy bez światła

Są różne. Ciemne, jak okna, w których zapuszczono zasłony. Szafirowe matowym szafirem, jak niebo, bez chmurki, na którem zapomniało wybłysnąć słońce.

Szare, jak stal, na którą nigdy nie pada blask.

Wielkie, zdziwione, nadsłuchujące oczy dziecinne, patrzące zawsze – mimo i zawsze – powyżej.

Oczy, jak otwarte szeroko drzwi ciała, które pominął zapalającej w nich iskrę cudu duch.

Szereg ślepych świec, daremno czekających u zapomnianego ołtarza, aby przejrzały złotym płomieniem na chwałę Panu.

Można znieść wiele. Ale trudno, nad wyraz trudno jest znieść, kiedy, zamiast światła, te umarłe oczy dziecinne ożywają na chwilę najdziwniejszem życiem, jedynem, jakie ich nieruchomej martwocie pozostało: łzami.

Płaczą szczególnie: jakgdyby pomimo siebie. Oczy są matowe i hipnotycznie skoncentrowane.

A na ich szklistej powłoce szklą się, srebrzą i spadają świetliste, żywe, drgające łzy. Jak krople żywego deszczu na szkle.

Jak rosa na zaśniętej, ciemnej wodzie.

Widziałam taką dziecinną, nieruchomą przez ślepotę oczu twarzyczkę, po której obojętnie spływały łzy, i, na miły Bóg!… powiedziałam:

napiszę!… Te ślepe oczy płakały, bo nie było już dla nich miejsca w jednem z czterech schronisk dla ociemniałych w Polsce, które ryczałtem mogą pomieścić 2 procent tych, coby pomocy w swojem strasznem, jak kara Boża kalectwie szukali.

Dwieście pięćdziesiąt dzieci na całą Polskę. A jeden tylko z amerykańskich zakładów wychowuje ich osiemnaście – wyraźnie: osiemnaście tysięcy! Czy nie jest to i straszne, i groźne?

Czy nie rośnie wraz ze współczesną cywilizacją i jej dobrem, zarazem i jej straszliwe zło, tworząc wpośród nas, żywych, jakgdyby państwo w państwie – cichy, niemy, tysiące i tysiące liczący odłam ludzi bez oczu, szczególny i straszny gatunek człowieka nam podobnego, a który tylko pozornie żyje w tym samym świecie, co my?…

Zdawało mi się, że jestem najnieszczęśliwszym z ludzi. Że niema krzywdy, stronniczości, goryczy, któraby nie usiłowała zepchnąć mnie w dół i pognębić mego talentu!… – mówił kiedyś jeden z najsławniejszych naszych muzyków.

  • Gdziekolwiek szedłem – odmowa i obojętność. cokolwiek próbowałem rozpocząć – usuwało się z braku poparcia.

Ja, dorosły mężczyzna, zacinałem zęby, żeby nie szlochać, jak kobieta!

I oto nagle, na imieninach u znajomych, kiedy po kolacji miały rozpocząć się tańce… Pośród rozbawionych, strojnych pań, jakaś starsza kobieta prowadziła wolno pod rękę młodego chłopca z ładną, bladą twarzą.

Szczególną była tylko jej nieruchomość, jakgdyby zastygłe skupienie, z jakim patrzył powyżej normalnego poziomu i jakiś, by tak powiedzieć, nieosobowo. Niewidomy!… Dopiero potem dowiedziałem się, że istnieje u nas zrzeszenie niewidomych muzyków, zarobkujących w ten sposób.

Grał, uderzając miarowo takty, a ja stałem naprzeciwko i zachłannie, głodnie patrzyłem. Przyniesiono mu herbaty, wypił. Zaproponowano mu wypocząć, wstał.

  • Czy, czy pana to bardzo męczy?… – spytałem bez sensu, pragnąc wyrazić zupełnie co innego: Czy bardzo go to upakarza, ta bezsiła podciętych skrzydeł sztuki?…

Widocznie zrozumiał więcej, niż wyraziłem, bo – odpowiedział powoli:

  • Jestem bardzo szczęśliwy, że w ten sposób zarobkować mogę. Gdyby nie to i cóżbym począł?… Stałbym pod kościołem lub w ogóle – bym nie żył.

Przecież my niewidomi, mamy zdolności i zmysły, tak, jak inni ludzie, tylko kształcić je trzeba trudniejszemi drogami i większym kosztem.

A skąd wziąć na to!… Ludzie nie są źli, czy bez serca, tylko trzeba im często o cudzej niedoli przypominać…

Gdybym miał oczy!… Zdaje mi się czasem, że – o, Boże!… podbiłbym wtedy świat… – Ten wieczór był decydującym dla mnie, jako artysty.

Gdyby miał oczy!… Ja – miałem je, i – co? I – co?…

Zbuntowałem się wtedy w sobie! I jeśli podbiłem, jak powiadają świat: ten nieznany, ślepy mój młodszy brat otworzył mi wtedy oczy na szczęście, jakie mnie spotkało przez samo… ominięcie nieszczęścia!…

Nienawidzę kwest! Przeciążają nas. Nudzą. Powszednieją. Zmieniają na drobne złotą bryłę miłości i braterstwa, jaka w nas przecież żyje.

A jednak… Stokrotne Bóg zapłać tym, którzy kwesty w imię tych najnieszczęśliwszych młodszych braci naszych, własnym nakładem pracy przykrości i krzywdy, podejmować, się jeszcze umieją!

Właśnie w imię owej złotej bryły miłości!

Bo mnie. I panu. I pani, i wielu, wielu takim, którzyby sami przecież nie szli na Polną czterdzieści do ociemniałych, ani też do nich jechali za Warszawę do Lasek: bo nam wszystkim dają jednak możność kosztem małego, rzuconego do puszki pieniądza, zrzucić z serca jakgdyby wielki, ważki ciężar obowiązku.

Obowiązku! Ile że nie jesteśmy źli. Tylko… Trzeba nam często przypominać o cudzem nieszczęściu abyśmy ocenili, że ominęło nas i złożyli ofiarę zazdrosnym bogom na wykup.

Ludzie szczęśliwi, których codziennie rano witają roześmiane oczęta, błękitne i czarne, szare i bronzowe. Radosne światełka, zapalone przez dobre życie, pomyślcie w niedzielę, o tych dzieciach, które nigdy nie widziały uśmiechu matki i nie znają rysów ojca!

Towarzystwo opieki nad ociemniałymi (Polna 40) urządza w niedzielę kwestę. Przypominamy!…

M. H. Szpyrkówna.

(Maria Helena Szpyrkówna)

Źródło: Kurjer Warszawski. R. 108, 1928, nr 285 + dod.

Korekta OCR: redakcja czasopisma „Sześciopunkt”

Skan w EBUW

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *